„Punkt — punkt — jeszcze — rzucić — dalej — spalony — drugi — nie — tak — nie — jest, jest —“.
To były okrzyki, które nastąpiły po uderzeniu, dzięki któremu muggletończykom zapisano dwa punkty.
Podder uzbierał dość laurów, by uwieńczyć niemi siebie i cały Muggleton. Przytrzymywał podejrzane piłki, przepuszczał złe, chwytał dobre i rzucał je w rozmaitych kierunkach. Inni gracze byli zgorączkowani i zmęczeni; rzucający piłki zmieniali się i bili w piłki, aż im ręce opadały; tylko Dumkins i Podder byli niezmęczeni. Gdy który ze starszych panów próbował wstrzymać pęd piłki, przewijała mu się ona między nogami lub wymykała z rąk. Gdy usiłował ją schwycić który ze zręcznych graczy, piłka uderzyła go w nos i z podwójną mocą odskakiwała wesoło, a oczy nieszczęśliwca napełniały się łzami, na czoło zaś występował pot przerażenia. Podług rachunku Dumbkinsa i Poddera, Muggleton miał czterdzieści pięć, gdy tablica dingleydellczyków była biała jak ich twarze; różnica była zbyt wielka, by można było myśleć o odegraniu się. Napróżno impetyczny Luffey, napróżno roznamiętniony Struggles robili wszystko, co umiejętność i wprawa dyktowała, by zdobyć pole — nic nie pomogło. Dingley Dell zmuszony był uznać Muggleton za zwyciescę.
Przez cały ciąg gry nieznajomy w zielonym fraku jadł, pił i gadał bez przerwy. Przy każdym trafnym rzucie wyrażał się dla grających z pochwałą. Ależ też za każdym razem, gdy gracz piłki pochwycić nie mógł, piorunował przeciw niezręcznemu. „Ach, niezdara!... Niezgrabny!“ i t. p. Wykrzykniki przekonywały obecnych, że nieznajomy był najnieomylniejszym sędzią w szlachetnej grze w krikiet.
„Świetna partja! Wybornie zagrana! Niektóre rzuty doskonałe“, rzekł, gdy grę skończono i obie strony wtłoczyły się do namiotu.
„Czy pan grywa?“ zapytał pan Wardle, którego bawiła ta gadatliwość.
„Czy grywam? Tysiąc razy grałem. Nie tu, w Indjach zachodnich, niesłychany wysiłek, gorąca robota, bardzo gorąca“.
„Gra ta i w takim klimacie, to nie byle co“, zauważył pan Pickwick.
„Byle co? Gorąca, strasznie gorąca, paląca! Pewnego dnia grałem partję o zakład z moim przyjacielem pułkownikiem sir Tomaszem Blazo. Wygrywam. Siódma rano. Sześciu krajowców podaje piłki. Zaczynamy znowu. Gorąco niezmiernie. Krajowcom niedobrze robi się, odnoszą ich. Staje drugie pół tuzina. Tym także niedobrze robi się. Odnoszą ich. Ja niezmęczony. Pułkownikowi Blazo także robi się niedobrze. Nie chce ustąpić. Guanko Samba sam zostaje
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/87
Ta strona została skorygowana.