śladu wesołości, i wogóle żadnego innego wyrazu, oprócz wyrazu żarłoczności.
„Zapewne spał, idąc tu“, szepnął pan Tupman.
„Niema najmniejszej wątpliwości“, odrzekła ciotka-panna, poczem oboje poczęli się śmiać.
Jednak mylili się. Raz tylko w życiu letargiczny młodzieniec nie spał. Czuwał on, czuwał najzupełniej, i wszystko widział.
Podczas wieczerzy nikt się nie silił na podtrzymanie rozmowy. Stara dama poszła spać; Izabela Wardle zajęła się wyłącznie panem Trundle, ciotka-panna Tupmanem, a myśli panny Emilji Wardle zdawały się być zajęte jakimś dalekim przedmiotem. Może błądziły około pana Snodgrassa.
Jedenasta i dwunasta godzina wybijały kolejno, a gentlemani nie wracali jeszcze z Muggletonu. Niepokój malował się na wszystkich twarzach. Może ich napadnięto i obrabowano?... Czy nie należałoby wysłać naprzeciw nich ludzi z latarniami? Czy może?... Słuchajcie! Otóż i oni! Dlaczego tak się spóźnili? Jakieś głosy nieznane! Ktoby to mógł być? Wszyscy rzucili się do kuchni, gdzie wylądowali wędrowcy i od pierwszego rzutu oka poznano rzeczywisty stan rzeczy.
Pan Pickwick z rękami w kieszeniach i kapeluszem nasuniętym na bakier, oparty o fotel, kołysząc głową od prawej strony ku lewej, produkował całą serję uśmiechów najsłodszych i najbardziej uprzejmych w świecie, ale bez widocznego powodu. Stary pan Wardle, z twarzą szczególnie rozpromienioną, ściskał rękę nieznajomego gościa, bełkocząc coś o wiecznej przyjaźni. Pan Winkle, trzymając się skrzynki zegaru, przywoływał słabym głosem zemstę niebios na każdego, ktoby mu doradzał iść spać. Nakoniec pan Snodgrass osunął się na krzesło, a każdy rys jego wyrazistej twarzy nosił piętno najokropniejszej i najgłębszej rozpaczy, jaka tylko może się malować w rysach ludzkich.
„Co się stało?“ zapytały trzy damy.
„Nic, nic“, odrzekł pan Pickwick, „wszyscyśmy... w dobrym.. stanie, prawda... Wardle?... żeśmy... w dobrym stanie?...“
„Tak, w niezłym“, odrzekł wesoły gospodarz. „Moje kochane... Oto mój przyjaciel, pan Jingle... przyjaciel pana Pickwicka... pan Jingle... przybył... w odwiedziny....“
„Panie!“ zapytała Emilja z niepokojem... „co się stało panu Snodgrassowi?“
„Nic, zupełnie“, odrzekł pan Jingle. „Obiad w klubie, wesołe towarzystwo, wyborne śpiewki, stare porto, stare Bordeaux, dobre, bardzo dobre. To wino, pani, wino“.
„To nie wino“, wybełkotał pan Snodgrass poważnym tonem, „to łosoś“. (Trzeba wiedzieć, że w podobnych wypadkach, to nigdy nie jest wino).
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 01.djvu/94
Ta strona została skorygowana.