Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/144

Ta strona została przepisana.

„A to ci młodzieniec bez subjekcji!“ powiedział Sam, „Słuchaj, zbudź się, ty baryło!“
Ale baryła nie dała najmniejszego znaku życia. Sam usiadł więc na przodzie wózka, poruszył lejcami i stary koń powlókł się w kierunku Manor Farm.
Tymczasem pan Pickwick i jego przyjaciele, wprawiwszy krew w odpowiednią cyrkulację, wesoło kroczyli naprzód. Droga była ciężka; trawa śliska i zmarznięta, powietrze szczypiące i mroźne. A szybko zapadający szary zmrok („grafitowy“ wydaje mi się określeniem odpowiedniejszem, kiedy chodzi o mroźny dzień), sprawiał, że z przyjemnością myśleli o wygodach, jakie czekają ich w domu gościnnego gospodarza. Było to jedno z tych popołudni, kiedy starszym gentlemanom przychodzi na myśl, że dobrzeby byłoby zrzucić płaszcze i zabawić się w „skaczącą żabę“. Jesteśmy głęboko przekonani, że gdyby pan Tupman krzyknął był „Hops!“, pan Pickwick przyjąłby z ochotą tę propozycję.
Jednak pan Tupman nie krzyknął „Hops!“ i przyjaciele nasi szli dalej w pogodnym nastroju ducha. Na zakręcie dróżki doszły ich uszu pomieszane głosy. Lecz nim zdołali poczynić przypuszczenia, do kogo głosy te należą, już znaleźli się w samym środku towarzystwa, które oczekiwało ich przybycia: fakt ten obwieściło pickwickistom głośne hurra! które wyrwało się z ust starego pana Wardle, gdy ujrzał naszych przyjaciół.
Był tam pan Wardle, głośno wykrzykujący i, jeżeli to było możliwe, jeszcze weselszy, niż zwykle; była Bella i wierny jej Trundle; była wreszcie Emilja i osiem do dziesięciu innych panien, przybyłych dla asystowania przy jutrzejszej uroczytości matrymonialnej, wszystkie wesołe, chociaż przejęte ważnością aktu, który miał się dokonać.
Ceremonję prezentacji ukończono rychło, a raczej prezentacja odbyła się bez wszelkiej ceremonji. Pan Pickwick, w parę minut potem, najswobodniej żartował z pannami, jakby je wszystkie znał był od dziecka; śmiał się z tych, które nie chciały przełazić przez płot, gdy patrzał, albo z tych, które, obdarzone pięknemi nóżkami, stały po kilka minut na samym wierzchu płota, oświadczając, że boją się zrobić najmniejszy choćby ruch. Godne jest uwagi, że pan Snodgrass udzielał pannie Emilji nierównie więcej opieki, aniżeli tego wymagały okropności przełazu, chociaż przeszkoda ta wysoka była aż na cztery stopy i miała tylko kilka stopni. Nakoniec zauważono, że pewna młoda panna, mająca czarne oczy i prześliczne buciki, obszyte futrem, okropnie krzyczała, gdy pan Winkle podawał jej rękę, aby pomóc jej zejść.