dzili, tego właśnie się chciało i pozwalali łapać siebie tym, którzy za długo byli ślepą babką.
Gdy miano dosyć ślepej babki, zaczęto wyciągać rodzynki z płonącego ponczu, a gdy dość już popieczono sobie palców, wszyscy usiedli przy tęgim ogniu do sutej wieczerzy i potężnych mis, które były nieco mniejsze od zwykłych szaflików, ale w których gotowane jabłka tak nęcąco i wesoło syczały i tańczyły, że nie podobna było temu się oprzeć.
„Wszystko to“, rzekł pan Pickwick, „jest bardzo miłe“.
„To nasz niezmienny zwyczaj“, odrzekł pan Wardle. „Wszyscy słudzy i robotnicy zasiadają z nami razem do stołu w wigilję Bożego Narodzenia. Tak sobie biesiadujemy wspólnie aż do północy, by powitać przyjście Chrystusowe i spędzamy czas na zabawach i opowiadaniach. Trundle, mój chłopcze! dorzuć no drzewa“.
Miljony iskier buchnęły w kominie, gdy poruszono ognisko a czerwony płomień rozpostarł ciepło i światło po całej kuchni i każdą twarz oświecił wesołym blaskiem.
„No“, powiedział pan Wardle. „Teraz zdałaby się piosenka — chyba sam ją zaśpiewam w braku lepszego śpiewaka!“
„Brawo!“ zawołał pan Pickwick.
„Napełnijcie szklanki!“ powiedział pan Wardle. „Dobre dwie godziny upłyną zanim pozwolę wam zobaczyć dno naczynia przez warstwę tego pięknego płynu! Nalejcie! I — śpiewam!“
To powiedziawszy, wesoły staruszek, bez dalszych wstępów, zaśpiewał sympatycznym, niskim głosem:
Pieśń wigilijna.
„Co mi tam wiosna! Niech jej wiatry budzą
Pęki stokrótek, pierwiosnków, sasanek —
Niechaj je karmi swym zdradliwym deszczem
I niech je mrozi, nim zabłyśnie ranek.
Bo zmienny elf to, czego chce, sam nie wie:
Każdej godziny, każdej chwili inny
W twarz ci się śmieje, by śmiech zmienić w grymas
I swarzyć płatki swej dziatwy niewinnej!
Niech letnie słońce w domu swym się kryje
Nie pójdę za niem do złotej komory!
Niech się zasłania chmurą, ja się śmieję
I drwię — bo co mi złe jego humory!
Dzikie szaleństwo, to jest mu najdroższe,
Spalone żarem i gorączką, dziecię —
A miłość, nazbyt silna, nie trwa długo,
Wy to najlepiej, smutne serca, wiecie.