Ptaki przywitały poranek 1-go września, jako jeden z najpiękniejszych w tej porze roku, gdyż nie wiedziały, na swoje szczęście, o ogromnych przygotowaniach w celu wytępienia ich, dzięki czemu mogły zachować spokój ducha i poczucie fizycznej świeżości. Niejedna młoda kuropatwa biegała wesoło po łące, z całym wdziękiem pierwszej młodości, i niejedna stara kuropatwa okrągłem swem okiem pogardliwie spoglądała na tę lekkomyślność, jak przystoi na ptaka doświadczonego i rozsądnego. I te i owe, nie wiedząc nic o niebezpieczeństwie, kąpały się, upojone rozkoszą istnienia, w świeżem porannem powietrzu. A za kilka godzin trupy ich miały już leżeć na sianie! Ale cicho! czas już skończyć ten ustęp, bo stajemy się zanadto sentymentalni.
Ograniczając się do prostego stwierdzenia faktów, przyznać musimy, że ranek był piękny — tak piękny, że z trudem uwierzyłbyś, iż minęło już kilka miesięcy krótkiego angielskiego lata. Łąki, pola i drzewa, pagórki i bagna cieszyły oczy głębią swojej zieleni. Zaledwie kilka liści opadło, zaledwie gdzieniegdzie żółta barwa mieszała się z barwą lata, ostrzegając, że jesień za pasem. Niebo było bez chmur. Słońce grzało i świeciło; śpiew ptaków i brzęczenie tysięcy owadów napełniało powietrze. Ogródki przed domami, usiane kwieciem rozmaitych barw i odcieni, błyszczały w porannej rosie jak klejnoty. Wszystko nosiło jeszcze piętno lata, którego kolory nie zdążyły jeszcze zblednąć.
Taki był ów poranek, kiedy otwarty powóz, w którym siedzeli trzej pickwickiści (pan Snodgrass wolał zostać w domu), pan Wardle, pan Trundle, z Samem Wellerem na koźle, zatrzymał się przed bramą przy drodze. Stał tam słuszny, chudy leśniczy i chłopak, napół obuty w skórzane kamasze. Obaj mieli torby myśliwskie wielkich rozmiarów i stali, otoczeni przez sforę wyżłów.
„Powiedz mi pan“, przemówił po cichu pan Winkle do pana Wardle, „czy oni myślą, że nabijemy zwierzyny pełne te dwie torby?“
„O! pan napełnisz jedną, a ja drugą! A kiedy nie będzie już miejsca w torbach, mamy kieszenie naszych kurtek myśliwskich“.
Pan Winkle wysiadł z powozu i nic na to nie odpowiedział, ale pomyślał, że jeżeli towarzystwo zechce zostać na świeżem powietrzu, dopóki on nie napełni jednej torby, to narazi się ono na poważne niebezpieczeństwo przeziębienia się.
„Cyt, Juno, cyt, staruszko! Leżeć, Dafne, leżeć!“ mó-
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/36
Ta strona została przepisana.
Rozdział dziewiętnasty.
Szczęśliwy dzień, nieszczęśliwie zakończony.