tego tylko, by się przekonać, czy niema w ponczu pomarańczowych skórek, bo od pomarańczowych skórek zawsze mu się robiło niedobrze. Przekonawszy się, że ich w ponczu nie było, wypił znów szklankę na zdrowie pana Snodgrassa; potem czuł się w obowiązku wznieść toast na cześć nieznajomego fabrykanta ponczu.
Ten szereg szklanek ponczu wywarł widoczny wpływ na samego mędrca. Oblicze jego jaśniało najszczerszą radością; uśmiech igrał na ustach, dobry humor skrzył się w oczach. Ulegając stopniowo skombinowanym wpływom podniecającego płynu i gorąca, zachciało mu się koniecznie przypomnieć sobie pewną pieśń, którą słyszał będąc dzieckiem; ale próżne były wszelkie jego w tej mierze usiłowania. Musiał orzeźwić sobie pamięć jeszcze kilkoma szklankami; ale te, na nieszczęście, wywarły skutek wprost przeciwny, bo nietylko nie przypomniał sobie pieśni, ale nie mógł sobie też przypomnieć żadnego artykułowanego dźwięku. Wkońcu, gdy, z trudem stanąwszy na nogach, zaczął wypowiadać wzruszającą mowę do zebranych, nagle upadł na taczki i natychmiast zasnął.
Kosz zapakowano z powrotem, ale przekonano się, że niepodobieństwem jest rozbudzić pana Pickwicka. Naradzano się, czy Sam ma go dalej wieźć uśpionego, czy też lepiej pozostawić go na miejscu, aż do powrotu z polowania. Wkońcu zgodzono się na to ostatnie, a ponieważ miano polować tylko godzinę, Sam zaś bardzo nalegał, by go wzięto, uradzono więc, że pan Pickwick pozostanie w taczkach, a potem weźmie go się do domu. Towarzystwo oddaliło się więc, a filozof nasz najspokojniej chrapał w cieniu dębu.
Że pan Pickwick byłby chrapał w cieniu, aż do powrotu swych przyjaciół, albo też, że byłby chrapał, aż mroki wieczoru położyłyby się na łące, to, zdaje się, nie ulega wątpliwości, o ile tylko przyjmie się, że mógłby to czynić bez przeszkody. Lecz tak się, niestety nie stało. Złożyło się inaczej.
Kapitan Boldwig był to mały, gwałtowny człowieczek, w niebieskim surducie, zapiętym aż po sam podbródek, wznoszący się nad czarnym stojącym kołnierzem. Gdy raczył przechadzać się po swojej posiadłości, czynił to zawsze w towarzystwie wielkiej laski z ołowianą gałką, oraz ogrodnika i jego pomocnika, współzawodniczących z sobą w płaszczeniu się przed panem. Tym wydawał kapitan Boldwig rozkazy szorstko i z należytem poczuciem własnej dostojności. Siostra bowiem żony kapitana była za markizem, więc dom jego nazywał się willą, jego pola — majątkiem ziemskim i wszystko u kapitana było bardzo wielmożne, bardzo imponujące i bardzo pańskie.
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/44
Ta strona została przepisana.