Ogromne było zdziwienie naszych myśliwych, gdy powróciwszy ujrzeli, że pan Pickwick znikł i nawet zabrał z sobą taczki. Był to fakt nadzwyczaj tajemniczy i niepojęty. Dla kulawego człowieka, zerwać się na równe nogi, ni z tego ni z owego, i pójść — czyż to nie dziwne? A już pchać jeszcze przed sobą ciężkie taczki, tak, dla zabawy — to zakrawało na cud! Szukano go wszędzie, pod wszystkiemi krzakami, krzyczano, gwizdano, wołano, ale bez żadnego rezultatu. Wreszcie po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań uznano, że trzeba wracać bez pana Pickwicka.
Tymczasem, naszego filozofa głęboko uśpionego w taczkach, zatoczono do wsi i umieszczono w zagrodzie w towarzystwie rozmaitych zwierząt. Wszyscy chłopcy wiejscy i trzy czwarte mieszkańców okrążyło go, czekając aż się obudzi. Ich niezmierne zadowolenie, jakie odczuwali, gdy patrzyli, jak mędrca toczono, jeszcze się zwiększyło, gdy ten, krzyknąwszy kilkakrotnie, by przywołać Sama, usiadł następnie w taczkach i spojrzał z trudnem do opisania zdziwieniem na rozweselone twarze otaczających go ludzi.
Ogólny wybuch śmiechu powitał jego przebudzenie, a mimowolne pytanie: „Gdzie jestem?“ wywołało nowy wybuch, jeszcze głośniejszy — o ile to możliwe.
„To ci zabawa!“ ryczał tłum.
„Gdzie jestem?!“ zawołał pan Pickwick.
„W zagrodzie dla bydła!“ wrzasnęła hałastra.
„W jaki sposób się tu dostałem?! Co zrobiłem? Skąd mię przywieźli?!“
„Boldwig! Kapitan Boldwig!“ brzmiała jedyna odpowiedź.
„Zabierzcie mię stąd!“ wolał filozof. „Gdzie mój służący? Gdzie moi przyjaciele!“
„Niema tu ich! Hurra!“
I jakby gwoli przekonania pana Pickwicka o tem, poczęto rzucać w niego to rzepą, to ziemniakami, to innemi pociskami tejże samej natury.
Trudno odgadnąć, jak długoby trwała ta scena i ileby ucierpiał pan Pickwick, gdyby wkrótce hałas powozu, toczącego się po drodze, nie zwrócił powszechnej uwagi. Powóz zatrzymał się przy zagrodzie a stary Wardle i Sam wysiedli z niego. Pierwszy utorował sobie drogę do pana Pickwicka prędzej niżby to opisać i przeczytać było można, poczem usadowił go w powozie, drugi staczał tymczasem walkę z miejscowym strażnikiem.
„Biegnijcie po wójta!“ krzyknęło około tuzina głosów.
„Aha! Biegnijcie!“ odpowiedział Sam, wskakując na kozioł, „a pokłońcie mu się odemnie, od pana Wellera. Powiedzcie, żem mu nadwerężył jego strażnika, i że, jak sobie zrobi nowego, to mu i tego popsuję. Bywajcie zdrowi!“
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/46
Ta strona została przepisana.