„Żebym nie potrzebował był kupić tej wstrętnej szafy od tandeciarza, miałbym pieniądze na coś potrzebniejszego. Powiem ci coś staruszko“, rzekł, zwracając się do szafy, ponieważ nie miał z kim mówić. „Gdybym wiedział, że nigdy nie będziesz mi na nic potrzebna, bez namysłu porąbałbym cię i spalił“. Zaledwie to powiedział, aż tu z szafy wydobywa się coś nakształt jęku. Z początku się przestraszył, ale zaraz potem pomyślał, że to może jęczy młodzieniec, zajmujący sąsiedni pokój, ponieważ młodzieniec ów jada obiady na mieście. Wziął pogrzebacz i poprawił ogień. Jęk się powtórzył. Jedna połowa szklanych drzwi otworzyła się i wnętrze szafy ukazało bladą postać stojącego tam człowieka. Była to postać wysoka i chuda, a miała wyraz twarzy stroskany i przerażony. Lecz w barwie jej skóry i w całej postawie było coś, co mówiło, że tacy nie chodzą po ziemi. „Kto to?“ „Nie rzucaj we mnie pogrzebaczem! Gdybyś nawet trafił, pogrzebacz przeszedłby przeze mnie i uderzyłby w ścianę szafy.... Jestem duchem“. „Więc czego tu chcesz?“ mówi lokator. „W tym pokoju“, odpowiedział duch, „nastąpił mój upadek; i ja, i moje dzieci zostaliśmy żebrakami. W tej szafie przez wiele, wiele lat składano papiery. W tym pokoju, kiedy szalałem z rozpaczy i kiedy zagasł dla mnie ostatni promyk nadziei, dwie złe harpje rozszarpały wszystko, co zebrałem w ciągu całego życia, nie pozwalając, aby choć grosz pozostał dla mego nieszczęśliwego potomstwa. Wystraszyłem je z tego miejsca — i od tego czasu włóczę się po nocach (odżywam tylko wtedy) i odwiedzam miejsca moich klęsk. Mieszkanie to należy do mnie. Zostaw je mnie“. „Jeżeli będzie się pan upierał przy tem, by się tu zjawiać“, mówi lokator, który podczas przemowy ducha zdążył już oprzytomnieć, „to oczywiście, z wielką przyjemnością ustąpię panu. Ale, jeśli wolno, chciałbym zadać panu jedno pytanie“. „Proszę, niech pan mówi“, poważnie powiedział duch. „Otóż“, powiada lokator, „nie chodzi mi specjalnie o pana, ale dotyczy to wszystkich duchów, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Postępowanie panów wydaje mi się trochę nierozsądne. Panowie macie możność zwiedzania najpiękniejszych miejscowości na ziemi — bo chyba dla was nie istnieje przecież przestrzeń — dlaczego więc włóczycie się właśnie po tych miejscach, gdzie byliście najnieszczęśliwsi?“ „Słusznie! Nigdy nie przyszło mi to na myśl!“ powiedział duch. „Widzi pan“, ciągnął lokator, „to przecież bardzo niewygodny pokój. Sądząc po tej szafie, śmiało mogę powiedzieć, że jest tu sporo pluskiew. Jestem przekonany, że znalazłby pan daleko wytworniejsze quartier. Już nie mówię o klimacie Londynu, który jest rzeczywiście bardzo nieprzyjemny“. „Ma pan najzupełniejszą rację“, grzecznie
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/65
Ta strona została przepisana.