Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/68

Ta strona została przepisana.

świata — jego najgorsze prywacje, głód i pragnienie, nędza i niedostatek — wszystko to poznało ono od pierwszego dnia życia i pierwszych błysków świadomości. I chociaż chłopak miał wygląd dziecka, brakowało mu wesołego śmiechu, radości i błyszczących oczu malca...
„Ojciec i matka spoglądali na dziecko, a potem na siebie, z niepokojem, który bali się nawet wyrazić słowami. Zdrowy, silny mężczyzna, mogący znieść najcięższą pracę i trudy, ginął w atmosferze więziennej. Delikatna i wątła kobieta upadała pod brzemieniem cierpień moralnych i fizycznych. Malutkie serce dzieciny było złamane.
„Nadeszła zima, a z nią tygodnie deszczów i chłodów. Nieszczęśliwa kobieta przeniosła się do nędznego mieszkanka w pobliżu więzienia. I, chociaż zmianę tę wywołała rosnąca wciąż nędza, czuła się teraz szczęśliwsza, bo była bliżej niego. Przez dwa miesiące ona i jej mały towarzysz czekali codziennie na otwarcie bramy. Pewnego dnia nie przyszła — pierwszy raz. Nadszedł następny poranek i przyszła — ale sama. — Dziecko umarło.
„Ludzie, którzy zimno mówią o takiej stracie nieszczęśliwych rodziców, ludzie, którzy pocieszają ich, że dziecko przestało cierpieć, im zaś ubędzie kłopotów — ludzie ci nie rozumieją, czem jest taka strata! Milczące spojrzenie pełne miłości i oddania, kiedy wszystkie inne oczy się odwróciły — to ostoja, pociecha, ukojenie w najgorszem strapieniu! Nie kupisz go za żadne pieniądze, nie zdobędziesz żadnym wysiłkiem! Dziecina godzinami siadywała u stóp rodziców, trzymając w chudych rączynach ich dłonie i cierpliwie podnosząc ku nim swą mizerną twarzyczkę. I chociaż krótkie jej życie było pełne udręki, teraz zaś przeniesiono je do miejsca spokoju i radości, której, chociaż dziecko, nigdy nie zaznało w życiu — pozostali po niem rodzice, i strata, jaką ponieśli, głęboko wżarła im się w dusze.
„Jasne było dla tych, którzy patrzyli w twarz matki, że i jej troski i nieszczęścia przetnie wkrótce śmierć. Towarzysze więzienni jej męża uciekli przed jego nowem nieszczęściem i zostawili mu na wyłączny użytek małą izdebkę, którą przedtem dzielił z dwoma więźniami. Zamieszkała z nim w tej celce i tak płynęło jej życie — bez nadzieji, bez radości.
„Pewnego wieczora zemdlała w ramionach męża, zaniósł ją więc do otwartego okna, aby ocuciło ją powietrze. Promienie księżyca oświetliły jej rysy w tak szczególny sposób, że zadrżał pod jej ciężarem, jak bezsilne dziecko.
„Posadź mię, Jurku“, powiedziała słabo. Zrobił co kazała, a usiadłszy przy niej, zakrył twarz rękoma i wybuchnął płaczem.