wdowca. Nieszczęśliwy szybko podszedł naprzód i stanął sam jeden na placyku przy bramie, z przed której usunął się tłum, tknięty nagle delikatnością. Jacyś ludzie wnieśli na ramionach prostą trumnę. W tłumie zapanowała śmiertelna cisza, przerywana tylko cichemi lamentami bab i odgłosem kroków ludzi niosących trumnę. Doszli do miejsca, gdzie stał wdowiec: zatrzymali się. On położył dłoń na trumnie i, mechanicznie poprawiwszy całun, dał znak, żeby szli dalej. Klucznicy więzienni zdejmowali kapelusze na widok trumny... za chwilę wielka brama zamknęła się za nią... Spojrzał, nie patrząc na tłum, i upadł bez czucia na ziemię.
„Chociaż przez wiele tygodni po tym wypadku dniem i nocą nie opuszczała go gorączka, nie odeszła go świadomość straty, jaką poniósł, ani nie zapomniał o niej na chwilę. Sceny zmieniają się przed jego oczyma, krajobrazy płyną jakby nieprzerwanym strumieniem, wypadki idą po wypadkach — wszystko tak szybko jak w obłędzie. Ale wszystko to było w ten czy inny sposób związane z tem, co zajmowało jego umysł. Płynął po wielkiem, bezkresnem morzu, nad którem wisiało, czerwone jak krew, niebo; wzburzone fale wściekle uderzały o boki okrętu. Przed nim pokazał się drugi okręt, walczący z nawałnicą; żagle na masztach wisiały w strzępach, po pokładzie uwijały się jakieś postacie, od czasu do czasu fala zmywała którąś z nich w morze. Płynęli, gnani wichrem z siłą, której nic nie mogłoby się oprzeć. Wreszcie okręt płynący na przodzie zaczął tonąć. Ze spiętrzonych fal wyrwał się krzyk — przejmujący krzyk setek tonących, którzy ślepo walczyli o życie. Krzyk ten głuszył nawet ryk rozwścieczonych żywiołów — zdawało się, że przenikał niebo i wody. Ale co to? Jakaś biała głowa, z twarzą wykrzywioną bólem, unosi się nad falami i rozpaczliwie woła o pomoc. Jedno spojrzenie — i nasz bohater rzuca się z okrętu i płynie do tonącego. Już dopływa. Już jest przy nim. To rysy tamtego! Stary widzi zbliżającą się pomoc i błagalnie wyciąga ramiona. Ale on chwyta go mocno i wpycha w wodę. Niech tonie! Niech tonie! Niech sto razy utonie! Stary walczy coraz słabiej... Nie żyje... Zabił go! Dotrzymał przysięgi!
„Sypkie piaski bezkresnej pustyni. Idzie boso, sam. Piasek zasypuje go i oślepia. Delikatne drobne ziarnka zatykają mu pory skóry. Drażni go to do szaleństwa. Olbrzymie masy piasku, nagromadzone przez wiatr i oświetlone palącem słońcem, piętrzą się przed nim jak płomienne kolumny. Kości judzi, którzy znaleźli śmierć w tej pustyni, leżą pod nogami. Wszystko oświetlone jest jakimś dziwnym blaskiem. Dokąd wzrok jego sięga — nic, tylko obrazy śmierci i grozy... Napróżno chce krzyczeć... język przysechł mu do
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/70
Ta strona została przepisana.