podniebienia. Nawpół oszalały biegnie przed siebie. Czując w sobie jakąś nadprzyrodzoną siłę, przedziera się przez piaski, aż wyczerpany pragnieniem i zmęczeniem rzuca się na ziemię. Dziwny chłód orzeźwia go. Co to za szmer?! woda! Tak, woda! Jasny strumyk płynie u jego nóg. Pije chciwie i upadłszy na brzeg z rozkoszą wyprostowuje nogi. Podniósł go odgłos zbliżających się kroków. Stary, siwowłosy człowiek zbliża się do niego. Chce zaspokoić pragnienie. Znowu on! Otacza ramieniem ciało starego, zatrzymuje go. Ten wyrywa się, błaga o wodę, o jedną kroplę wody! To uratuje mu życie! Ale on mocno trzyma starego i patrzy na jego powolne konanie. A kiedy martwe ciało opadło mu na piersi, odpycha je nogą.
„Kiedy opuściła go gorączka i wróciła przytomność, obudził się bogaty i wolny. Dowiedział się, że ojciec, który chciał pozwolić mu umrzeć w więzieniu, który pozwolił umrzeć najdroższym mu istotom, umrzeć z nędzy i rozpaczy, na które medycyna nie zna lekarstwa — ojciec ten umarł. Znaleziono go pewnego dnia o świcie w łóżku. Zrobił wszystko, co mógł, by syn jego stał się żebrakiem, ale dufny w swoje zdrowie i siły, nie napisał aktu wydziedziczenia aż do ostatniej chwili, a teraz może zgrzyta na tamtym świecie zębami ze złości, wiedząc, że całe jego bogactwo przeszło na syna. Więzień obudził się, żeby to usłyszeć... obudził się i dla czegoś więcej: żeby pamiętać dla czego żyje, żeby pamiętać, że ojciec jego był wrogiem jego żony, — człowiek ten wpakował go do więzienia, a kiedy córka i wnuczek na klęczkach błagali go o litość, wyrzucił ich za drzwi! Och, jakże gardził swoją słabością, która nie pozwoliła natychmiast spełnić zemsty!
„Kazał się przenieść z miejsca swojej udręki do cichej miejscowości nad morzem. Nie w nadziei, że odzyska spokój i równowagę ducha, gdyż obie te rzeczy przestały być mu dostępne, ale żeby odzyskać siły i móc myśleć o swoich ukochanych. I tu jakiś zły duch podsunął mu sposobność do wykonania najgorszej, najokrutniejszej zemsty.
„Było to lato. Pogrążony w smutnych myślach, wychodził nad wieczorem ze swego samotnego mieszkania i, wędrując wąską ścieżyną nad urwiskiem, szedł ku skale, która najbardziej odpowiadała jego stanowi ducha. Tam, ukrywszy twarz w dłoniach siedział godzinami, czasami aż noc zapadła zupełnie, a długie cienie skał nad jego głową pogrążały wszystko w ciemności.
„Pewnego wieczora siedział również na swojej ulubionej skale. Od czasu do czasu podnosił głowę, żeby spojrzeć na mewę lub utkwić wzrok w szkarłatnej ścieżce, która zdawało się, miała swój początek na środku oceanu a kończyła się tam, gdzie słońce zachodziło... Nagle ciszę przerwał roz-
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 02.djvu/71
Ta strona została przepisana.