„Cóż on zrobił?“
„Ha! To samo, co wielu innych znakomitych ludzi jego czasów. Miał za duże wydatki, a nie umiał dochodów swoich utrzymać z niemi w zgodzie“.
„Czyli innemi słowy, miał długi“.
„Tak, i wskutek tego po jakimś czasie znalazł się tu. Nie o wiele chodziło, o dziewięć funtów szterlingów pomnożonych o pięć funtów kosztów. Mimo to jednak przesiedział tu, nie wychodząc na krok, całych siedemnaście lat. Jeśli dostał trochę zmarszczek, to nie było ich widać, bo brudna jego twarz i bronzowy frak były pod koniec tego czasu takie same, jak na początku. Była to poczciwa istota, spokojna, nikomu niezawadzająca, biegająca ciągle za interesami to tego to owego, lub grająca w karty i zawsze przegrywająca. Wkońcu dozorcy więzienia bardzo go polubili i całemi wieczorami gawędzili z nim w swoich pokoikach. Pewnego wieczora, gdy był sam z jednym ze swych przyjaciół, który właśnie miał straż, powiedział nagle: „Wiesz Billu, że nie widziałem rynku od siedemnastu lat“. „Wiem“, odpowiedział strażnik, paląc fajkę. „Chciałbym go widzieć, choćby przez parę minut, Billu“, powiada. „Nie wątpię o tem“, mówi strażnik, puszczając dym. „Billu!“ zawołał nagle zamurzany człowiek, „przyszła mi do głowy fantazja. Pozwól, bym jeszcze raz zobaczył rynek przed śmiercią, a jeśli nie dostanę apopleksji, powrócę punkt za pięć minut“. „A co będzie, jak dostaniesz apopleksji?“ pyta strażnik. „No to co?“ odrzekł człeczyna, „odniosą mię tu; mam przecież w kieszeni bilet wizytowy: Nr. 20, schody do kawiarni“. I rzeczywiście tak było, a gdy chciał zaznajomić się z jakim nowym sąsiadem, wyjmował zwykle z kieszeni mały, pomięty kawałek papieru z temi wyrazami i nic więcej; wskutek tego nazywano go Numerem Dwudziestym. Strażnik bystro spojrzał mu w oczy, a potem powiedział z uroczystą miną: „Dwudziesty Numerze“, powiedział, „zawierzam ci. Przecież nie zechcesz nabawiać kłopotu starego przyjaciela“. „Nie, mój kochany, mam przecież coś tu, w tem miejscu“, odrzekł człeczyna, z całą siłą uderzając się w lewą stronę bronzowego fraka i wylewając po jednej łzie z każdego oka, co było rzeczą nadzwyczajną, gdyż nigdy dotąd ani jedna kropla nie spłynęła po jego twarzy. Uścisnął rękę strażnika i poszedł“.
„I już więcej nie wrócił?“ zawołał pan Pickwick.
„Tym razem nie zgadł pan. Wrócił na dwie minuty przed terminem, okropnie zagniewany, gdyż omal go nie rozjechano; powiedział, że do czegoś podobnego nie jest przyzwyczajony i niech go powieszą, jeżeli nie poskarży lordowi majorowi. Wkońcu uspokojono go jakoś, ale
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 03.djvu/152
Ta strona została przepisana.