jednego posługacza, ani jednego woźnego, któryby nosił ubranie umyślnie na niego robione, niema ani jednej twarzy, któraby miała wygląd zdrowy i świeży; wyjątek stanowi pewien stary i siwy jak gołąb odźwierny, o czerwonej twarzy; a i ten, ma się wrażenie, jak wiśnia stoczona przez robactwo i wrzucona do wódki, zawdzięcza swój dobry wygląd sztuce, która go zasuszyła i zabalsamowała, gdyż z natury nie mógłby mieć do takiego wyglądu żadnej pretensji. Nawet peruki adwokatów są źle upudrowane i ufryzowane.
Ale największą miejscową osobliwością są niezaprzeczenie pełnomocnicy, zasiadający za wielkim stołem, poniżej komisarzy. Zawodowe ruchomości możniejszych z tych gentlemanów składają się z niebieskiej torby na papiery i młodego pisarka, zwykle Żydka. Ci ludzie nie mają żadnych stałych siedzib, gdyż omawiają sprawy w szynkowniach, lub na dziedzińcu więziennym, gdzie wydzierają sobie interesentów, jak konduktorowie omnibusów. Twarze mają opuchłe, a jeżeli można podejrzewać w nich jakie skłonności, to chyba do opilstwa i szacherki. Ich mieszkania mieszczą się po największej części na przedmieściach t. zw. rules, leżących w promieniu jednej mili od obeliska na St. George Fields. Ich twarze nie są pociągające a maniery nienadzwyczajne.
Pan Salamon Pell, jeden z członków tej świetnej korporacji, był to człowiek opasły i blady. Frak jego wydawał się to zielonego, to brunatnego koloru, stosownie do tego, jak padało nań światło, a ozdobiony był aksamitnym kołnierzem, posiadającym taką samą właściwość. Czoło miał wąskie, twarz szeroką, głowę dużą, a nos wykrzywiony w jedna stronę, jak gdyby natura, oburzona złemi skłonnościami, które w nim odkryła zaraz po urodzeniu, dała mu szturchańca w tę część ciała. Przytem pan Pell miał krótką szyję i wąskie piersi, tak, że co tej części ciała zbywało na piękności, to okupywała pożyteczność.
„Jestem pewny, że wydobędę go z kłopotu“, mówił pan Pell.
„Czy tak?“ zapytała osoba, do której zwrócone było to pytanie.
„Najpewniejszy“, odrzekł pan Pell. „Ale wie pan, że gdyby udał się do jakiego pokątnego adwokata, tobym wcale nie ręczył za skutki“.
„A!“ odrzekła ta sama osoba, otworzywszy gębę.
„Nie, nie ręczyłbym“, powtórzył pan Pell, zaciskając usta, marszcząc brwi i tajemniczo potrząsając głową.
Miejscem, gdzie się toczyła powyższa rozmowa, był szynk, znajdujący się naprzeciw trybunału bankrutów, osobą zaś, do której przemawiał pan Pell, był nie kto inny, tylko pan Weller senjor. Przybył on tu, by nieść pociechę i otu-
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 03.djvu/173
Ta strona została przepisana.