Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 03.djvu/41

Ta strona została przepisana.

„Sawyer!“ zawołał szkorbutyczny młodzian donośnym głosem.
„Co chcesz, Noddy?“ zapytał gospodarz.
„Przykroby mi było stać się przyczyną choćby najmniejszego niepokoju przy stole przyjaciela, a zwłaszcza przy twoim, ale sądzę, iż powinienem korzystać ze sposobności i oświadczyć panu Gunter, iż nie jest gentlemanem“.
„A ja, mój kochany Sawyer“, odrzekł na to pan Gunter, „bardzobym się zmartwił, gdybym spowodował najmniejszy hałas na ulicy, przy której mieszkasz, ale obawiam się, że będę zmuszony zaniepokoić twoich sąsiadów i wyrzucić za okno osobę, która tylko co się odezwała“.
„Co pan przez to rozumie?“ zapytał Noddy.
„To co mówię“, odparł pan Gunter.
„Chciałbym więc widzieć, jak pan to zrobi?“ rzekł pan Noddy.
„Za chwilkę poczuje pan nawet“.
„Prosiłbym pana o jego bilet“.
„Nic z tego nie będzie“.
„Dlaczego, panie?“
„Boby pan mój bilet umieścił za lustrem, by myślano, że odwiedzają go gentlemani“.
„Panie, jeden z moich przyjaciół rozmówi się z nim jutro“, rzekł Noddy.
„Dziękuje, żeś mnie pan o tem zawiadomił i zawczasu powiem służącej, by pochowała łyżki“, odparł Gunter.
W tem miejscu djalogu wmieszali się obecni, przedstawiając obu stronom niewłaściwość ich postępowania. Wskutek tego pan Noddy oświadczył, iż ojciec jego był równie szanowany, jak ojciec pana Guntera, na co pan Gunter odpowiedział, że jego ojciec był tak samo szanowany, jak ojciec pana Noddy. A ponieważ podobną deklarację można było uważać za zapowiedź nowych kroków zaczepnych, więc znów nastąpiła interwencja ze strony towarzystwa; wynikiem jej było wiele hałasu, podczas którego pan Noddy zdołał zapnować nad swem uniesieniem i wyznał, iż zawsze miał dla pana Guntera nieograniczony szacunek. Na to pan Gunter oświadczył, iż, prawdę powiedziawszy, woli może pana Noddy, niż swego rodzonego brata. Usłyszawszy to, pan Noddy podniósł się wspaniałomyślnie i podał rękę panu Gunterowi, który ją z zapałem uścisnął i wszyscy uznali, że sprawa została załatwiona z wielkim honorem dla obu stron.
„Teraz, Bobie“, rzekł pan Jack Hopkins, „aby nas rozruszać na nowo, proponuję, byśmy zaśpiewali“.
Na to wśród głośnych oklasków pan Hopkins zaintonował, jak mógł najgłośniej, hymn: „Boże zbaw królową“, śpiewając go według nowej i niezupełnie odpowiedniej me-