tej rano do drugiej po południu ciągle podróżował z hotelu pana Pickwicka do gabinetu pana Perkera i z powrotem, nie dlatego, by było coś do zrobienia, bo odbyto już naradę i postanowiono, jakiej drogi należy się trzymać, ale pan Pickwick znajdował się w stanie nadzwyczajnego rozdrażnienia i nieustannie posyłał swemu pełnomocnikowi małe bileciki, zawierające jedynie takie pytanie: „Kochany Perker! Jak tam idzie?“, na co pan Perker odpowiadał niezmiennie: „Kochany Pickwick! Jak może najlepiej“. Faktem zaś jest, że nie mogło iść ani źle ani dobrze, aż do dnia następnego. Ale ludziom, stającym przed sądem, lub wzywanym tam po raz pierwszy, przebaczyć trzeba chwilową irytację i niepokój, jakiego doznają. Sam wiedział o tem i ulegał słabości natury ludzkiej, wykonywując wszystkie rozkazy swego pana z niczem niezamąconym humorem, stanowiącym jeden z najwybitniejszych i najmilszych rysów jego charakteru.
Właśnie pokrzepił się był smacznym obiadem i czekał w bufetowej sali na pewną gorącą mieszaninę, której zażycie zalecił mu pan Pickwick celem usunięcia śladów porannego znużenia, gdy najpierw w sieni, potem na schodach, potem w korytarzu, wreszcie w sali oberży pod „Jerzym i Jastrzębiem“ ukazał się chłopak w futrzanej czapce i flanelowej kurtce, którego wszystkie ruchy zdradzały chwalebną ambicję dojścia z czasem do godności masztalerza. Chłopak spojrzał dokoła, jakby szukał kogoś, do kogo ma polecenie, wobec czego służąca, która nie uważała za nieprawdopodobne, by polecenie to miało jakiś związek z łyżeczkami do herbaty i do czego innego, krzyknęła na chłopaka.
„Hej, ty tam! Co tu robisz?“
„Jest tu ktoś, kto się nazywa Sam?“ zapytał chłopak cienkim dyszkantem.
„A nazwisko?“ zapytał Sam, zwracając się do chłopca.
„A czy ja wiem!“ odrzekł żywo zapytany.
„Zanadtoś dowcipny, mój malcze; uważajno tylko, by się dowcip nie obrócił, bo mógłbyś wtenczas dostać jego ostrym końcem. Cóż to znaczy? Przychodzisz do hotelu i pytasz o Sama, z uprzejmością dzikiego Indjanina?“
„Bo tak mi kazał stary“.
„Jaki stary?“ zapytał Sam z głęboką pogardą.
„Ten co jeździ do Ipswich i przystaje w naszej oberży“, odparł chłopak, „powiedział mi wczoraj rano, bym poszedł pod „Jerzego i Jastrzębia“ i zapytał o Sama“.
„To mój autor“, rzekł Sam do panny siedzącej za bufetem. „Obawiam się, że on naprawdę nie zna mego nazwiska. No, młody karczochu, co masz mi jeszcze do powiedzenia?“
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 03.djvu/44
Ta strona została przepisana.