„Stary powiedział, byście przyszli do nas o szóstej, bo chce widzieć się z wami pod „Błękitnym Niedźwiedziem“ na Leadenhall. Czy mam powiedzieć mu, że tam przyjdziecie?“
„Możesz zaryzykować“, odrzekł Sam.
Otrzymawszy to pełnomocnictwo, chłopak oddalił się, budząc sąsiednie echa szczęśliwem naśladowaniem piosenek dorożkarskich, co czynił rzeczywiście głosem szerokim i pełnym.
Sam z łatwością otrzymał urlop od Pickwicka, gdyż w stanie rozdrażnienia, w jakim znajdował się filozof, nie miał on nic przeciw temu, by być samotnym. To też Sam puścił się w drogę na długo przed umówioną godziną, a mając czas, przespacerował się do pałacu mera Londynu. Tu zatrzymał się i z filozoficznym spokojem zajął się oglądaniem niezliczonych kabrjoletów i pojazdów wszelkiego rodzaju. Spędziwszy tak z pół godziny, przez mnóstwo uliczek i dziedzińców skierował się ku rynkowi Leadenhall. Ponieważ pracował nad zabiciem czasu i zatrzymywał się przed każdym prawie przedmiotem, który mu wpadł w oko, nie wyda się więc dziwnem, iż stanął także przed sklepem, gdzie sprzedaje się papier; ale coby bez bliższych wyjaśnień mogło wydawać się dziwnem, to że zaledwie oczy jego zatrzymały się na pewnych malowidłach, wystawionych w oknie, Sam zadrżał, mocno uderzył się prawą ręką po udzie i wykrzyknął:
„Doprawdy, że zapomniałbym jej posłać. Nie przyszło mi do głowy, że jutro właśnie dzień św. Walentyna“.
Kolorowany rysunek, na który zwrócone były oczy Sama, gdy to mówił, przedstawiał dwa serca ludzkie jaskrawo wymalowane, osadzone na strzale i piekące się na sutym ogniu, gdy tymczasem dwaj ludożercy, męskiego i żeńskiego rodzaju, we współczesnych ubiorach (gentleman w granatowym fraku i białych spodniach, dama w czerwonym płaszczu z takimż parasolem) zbliżali się do tego pieczystego z miną wygłodzoną, po ścieżce wysypanej delikatnym piaskiem. Mały chłopiec, bardzo nieskromny (gdyż za całe ubranie miał tylko parę skrzydeł) doglądał tej kuchni. W głębi widać było dzwonnicę kościoła na Langham Place. Jednem słowem malowidło to przedstawiało miłosny list z rodzaju tych, które nazywa się „Walentynami“. Jak oznajmiano na niewielkiej tablicy, handlarz papieru podejmował się dostarczenia podobnych wyrobów współobywatelom swoim w każdej żądanej ilości po jednym szyllingu i sześć pensów za sztukę.
„Byłbym zupełnie zapomniał posłać jej taki list“, powtórzył Sam i wszedł prosto do sklepu. Tam zażądał arkusza
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 03.djvu/45
Ta strona została przepisana.