rotami, potem trzeba było zredagować kontrakt sprzedaży oberży, ratyfikować rzeczony kontrakt, spisać inwentarz, zjeść niemało śniadań i obiadów, tudzież zrobić wiele innych rzeczy, zarówno korzystnych jak i potrzebnych, przyczem zagryzmolono tyle papieru, że pan Salomon Pell i jego pisarek, a nawet ich niebieska torba, tak się wypełnili, iż trudno było poznać, że to ten sam człowiek, ten sam pisarek i ta sama torba, których widzieć można było przed paroma dniami w okolicach ulicy Portugalskiej.
Nakoniec, gdy wszystko już zostało uporządkowane, wyznaczono dzień dla sprzedaży oberży i zamienienia gotówki na papiery funduszów publicznych, co stało się za pośrednictwem maklera papierów państwowych, pana Wilkinsa Flashera esq., w pobliżu banku miasta Londynu. Polecił go pan Salomon Pell. Był to pod pewnym względem dzień uroczysty i zainteresowane osoby przystroiły się odpowiednio. Pan Weller kazał się ufryzować a ubranie oczyścił ze szczególną pieczołowitością; jegomość z centkowaną gębą zatknął sobie w pętelkę wspaniałą georginię z liśćmi a ubrania dwuch innych przyjaciół przyozdobione były w bukiety laurowe i inne niewiędnące ziele. Wszyscy przywdziali paradne ornaty, pozapinali się aż po samą szyję i włożyli na siebie możliwie największą ilość ubrania, co od czasu wynalezienia dyliżansów należało i należy w pojęciu stagretów do najwyższej elegancji.
Pan Pell czekał o oznaczonej godzinie w omówionem miejscu. Nawet pan Pell włożył rękawiczki i czystą koszulę, bardzo przetartą koło kołnierza i mankietów od częstego prania.
„Za kwadrans druga“, powiedział pan Pell, patrząc na zegar. „Jeżeli spotkamy się z panem Flasher o kwadrans po drugiej, będziemy w sam czas!“
Cobyście panowie powiedzieli, gdybyśmy tak wstąpili na jedno piwko?“ spytał jegomość z centkowaną twarzą.
„I kawałek zimnej wołowiny“, dodał drugi stangret.
„Albo kilka ostryg“, poddał trzeci jegomość ochrypły i na bardzo krótkich nóżkach.
„Słuchajcie! Słuchajcie!“ zawołał pan Pell. „Miałożby to być uczczenie pana Wellera, że wszedł w posiadanie majątku! Ha, ha, ha!“
„Bardzo mi przyjemnie, panowie“, rzekł pan Weller. „Sammy, zadzwońno!“
Sammy usłuchał. A ponieważ z podaniem porteru, wołowiny i ostryg nie zwlekano, przeto złożyło się wcale niezłe śniadanie. Że wszyscy brali w niem czynny udział, nie potrzebuję chyba mówić. Ale, jeżeli kto okazał większe
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/142
Ta strona została przepisana.