„O! Pewny jestem, że go dobrze pamiętasz, bo inaczej miałbyś o wiele gorszą pamięć, niżbym przypuszczał. Ale cicho!... Ani słowa!... Otóż i on“.
Podczas tej rozmowy nadszedł pan Jingle. Nie miał już tak nędznej powierzchowności jak przedtem: ubrany był w suknie nawpół tylko podszarzałe, wykupione, dzięki panu Pickwickowi, z niewoli lombardu. Włosy miał podcięte a bieliznę czystą; ale jeszcze był bardzo blady i chudy. Wlókł się powoli, opierając się na lasce, i łatwo było domyśleć się, że bieda i choroba mocno mu się dały we znaki i że wciąż jeszcze bardzo był osłabiony. Gdy pan Pickwick witał się z nim, Jingle zdjął kapelusz i gdy ujrzał Sama, wydawał się bardzo upokorzony i zawstydzony.
Tuż za nim szedł Hiob Trotter, który w katalogu swych wad nie miał przynajmniej braku wierności i przywiązania do swego pana. Był jeszcze brudny i w łachmanach, ale policzków nie miał już tak zapadłych, jak przed kilkoma dniami, przy pierwszem spotkaniu z panem Pickwickiem. Zdejmując kapelusz przed naszym dobroczynnym starym przyjacielem, wypowiedział parę urywanych słów o wdzięczności i wymamrotał coś o uratowaniu od głodowej śmierci.
„Dobrze, dobrze!“ odrzekł filozof, przerywając mu niecierpliwie. „Idź za mną Samie. Chcę pomówić z panem Jingle. Czy może pan iść bez mojej pomocy?“
„O tak; sługa pana. Ale niebardzo prędko; nogi chwieją się; głowa oszołomiona; wszystko w kółko, rodzaj trzęsienia ziemi“.
„No, podaj mi pan ramię“, rzekł pan Pickwick.
„Nie, nie, niemożliwe... sam pójdę“, rzekł pan Jingle.
„Dzieciństwo! Wesprzyj się pan na mnie, chcę tego“, odparł pan Pickwick.
Widząc że pan Jingle, zmieszany, nie wie co robić, pan Pickwick sam wziął go pod rękę i powiódł ze sobą, nie tracąc próżnych słów.
Przez cały ten czas, twarz Sama wyrażała największe zdumienie, jakie tylko wyobrazić sobie można. Spoglądając kolejno w najgłębszem milczeniu to na pana Jingle, to na Hioba, cicho powiedział w końcu przez zęby: „to być nie może!“ Powtórzywszy te słowa kilkanaście razy, jakby od tego ćwiczenia oniemiał i z gniewem, zmieszaniem i zdumieniem począł znów patrzeć to na jednego, to na drugiego.
„No, Samie“, rzekł pan Pickwick, oglądając się.
„Idę, panie“, odparł pan Weller, idąc mechanicznie za swym panem, wciąż jednak nie odwracał oczu od Hioba Trottera, który w milczeniu szedł koło niego.
Hiob przez jakiś czas oczy miał spuszczone, a Sam, którego wzrok wprost przylgnął do twarzy Trottera, wpadał
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/23
Ta strona została przepisana.