Zanim Bob zdobył się na odpowiedź, Ben Allen pochwycił rękę pana Pickwicka i szepnął boleśnie:
„Moja siostra, kochany panie, moja siostra!“
„O! Tylko tyle?“ odrzekł pan Pickwick. „Ta sprawa, mam nadzieję, da się rychło ułożyć. Siostra pana jest w bezpiecznem miejscu i ma się dobrze, kochany panie; właśnie przybyłem tu...“
„Bardzo przepraszam pana“, przerwał Sam, który właśnie zaglądnął przez szklane drzwi; „przepraszam, że przerywam tę zajmującą rozmowę, jak mówił król, wyrzucając parlament za drzwi; ale tam, w drugim pokoju, odbywa się eksperyment niemniej ciekawy. Jakaś stara dama leży na podłodze i, zdaje się, czeka, by jej zrobiono sekcję, albo galwanizowano ją, albo wogóle zastosowano do niej jaki inny wynalazek, wskrzeszający i naukowy“.
„Zapomniałem!“ zawołał Ben Allen; „to moja ciotka!“
„Boże wielki!“ wykrzyknął pan Pickwick. „Biedna kobieta! Powoli, Samie, powoli“.
„Szczególna sytuacja dla członka rodziny“, zauważył Sam, sadzając damę na krześle. „Teraz, mistrzu rzezignatów, przynieś trzeźwiące specyfiki“.
To wezwanie było skierowane do chłopca w szarej liberji, który polecił powóz opiece stróża ulicznego i przybiegł, by zobaczyć, co znaczy ten hałas. Dzięki staraniom zarówno chłopaka jak i Sama, Boba i Bena, starą damę wkrótce przywrócono do życia; wtenczas pan Allen, zwracając się w stanie półprzytomnym do pana Pickwicka, zapytał go, co chciał powiedzieć, gdy w tak niepokojący sposób przerwano mu.
„Sądzę, że znajdują się tu tylko przyjaciele?“ odrzekł filozof, odkaszlnąwszy i spoglądający na milczącego człowieka o nadąsanej twarzy, do którego należał powóz wraz z koniem o ciemnej maści.
To przypomniało Bobowi Sawyerowi, że chłopak w szarej liberji z szeroko rozwartemi oczami i wytężonym słuchem przypatruje się im. Podniósłszy więc początkującego chemika za kołnierz i tym uproszczonym sposobem wydaliwszy go za drzwi, pan Sawyer skinął głową, by mówił, nie zważając na nic.
„Siostra pana, kochany panie“, rzekł pan Pickwick zwracając się do pana Bena Allena, „znajduje się w Londynie, zdrowa i szczęśliwa“.
„Nie o to mi chodzi, mój panie“, odrzekł czuły brat, machnąwszy pogardliwie ręką. „Nie to jest moim celem“.
„Ale jej mąż będzie dla mnie celem!“ zawołał Bob. „Będzie celem o dwadzieścia kroków, a ja już oporządzę tego łotra!“
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/56
Ta strona została przepisana.