Pickwicka. Stara dama przystąpiła do Ben Allena i odważyła się zrobić kilka pocieszających uwag, które treściły się w tem, iż wielkie to szczęście, że się nie stało jeszcze gorzej; że im mniej będzie się mówić o tem, tem lepiej; że prawdę powiedziawszy, trudno dowieść, by to, co się stało, było wielkiem nieszczęściem; że co się stało, to się nie odstanie; że trzeba znieść to, czemu nie można przeszkodzić. Potem przez dłuższy czas wygłaszała tym podobne sentencje, zarówno nowe i przekonywające.
Na to wszystko odpowiedział Ben Allen tylko, iż nie jest bynajmniej jego zamiarem ubliżać ciotce albo jakiejkolwiek innej obecnej tu osobie, lecz to nie zmienia niczego i muszą mu pozwolić działać według jego własnego natchnienia, a on chce mieć przyjemność nienawidzenia swej siostry do grobowej deski, a nawet i potem jeszcze.
Gdy postanowienie to zostało obwieszczone najmniej pięćdziesiąt razy, stara dama nagle powstała, spojrzała w sposób wysoce majestatyczny i zapytała, co takiego zrobiła, że odmawiają jej tu uszanowania należnego jej wiekowi oraz stanowisku i że zmuszona jest w ten sposób przemawiać do własnego synowca, którego pamięta od dwudziestu pięciu lat t. j. od czasu jego urodzenia, którego znała, kiedy nie miał jeszcze żadnego zęba, nie mówiąc już o tem, iż była obecną, gdy mu pierwszy raz strzyżono włosy, tudzież przy innych ważnych ceremonjach, z czasów gdy był dzieciakiem; zdarzenia, które są dość ważne, by uzasadnić jej pretensje do miłości, posłuszeństwa i oddania jej synowca.
Gdy zacna dama egzorcyzmowała w ten sposób Bena Allena, pan Pickwick wyszedł z Bobem do tylnego pokoju, gdzie ten, podczas żywej rozmowy, wielokrotnie przykładał do ust pewną czarną butelkę, pod której wpływem twarz jego poczęła stopniowo przybierać spokojny a nawet jowialny wyraz. Wkońcu wyszedł nawet z pokoju z tą samą butelką w ręku, i oznajmiwszy, iż przykro mu, że postępował jak szaleniec, wzniósł toast za zdrowie i pomyślność pana i pani Winkle, i że nietylko nie zazdrości im szczęścia, ale chce być pierwszym, który im złoży życzenia. Usłyszawszy to Ben Allen, zerwał się z krzesła, pochwycił czarną butelkę i również wychylił toast tak serdecznie, że od silnego likieru twarz stała się mu tak czarna, jak flaszka sama. Wkońcu butelka poszła z rąk do rąk i została wypróżniona, poczem nastąpiło ogólne ściskanie sobie rąk i prawienie grzeczności a nawet pan Marcin z metalowem obliczem pozwolił sobie na uśmiech.
„A teraz“, rzekł Bob, zacierając ręce, „musimy wesoło przepędzić wieczór“.
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/59
Ta strona została przepisana.