nie wietrzeje, wpakował obydwoma rękami kapelusz na łeb i machnął do domu.
„Noc była zimna i wietrzna, kiedy wuj wyszedł z mieszkania wójta. Wsadziwszy mocno kapelusz, by mu nie spadł, wuj wsadził ręce do kieszeni i spojrzawszy przed siebie, przyjrzał się uważnie pogodzie. Chmury płynęły na księżyc z niebywałą szybkością: to go zupełnie zasłaniały, to znowu odsłaniały tak, że w całym majestacie oświecał przedmioty, to znów go przesłaniały, z niebywałą szybkością pogrążając wszystko w mroku! „Nic z tego!“ mówi wuj do pogody tonem obrażonego. „Taka pogoda wcale nie jest odpowiednia dla mej podróży! Nie ujdzie!“ dodał z naciskiem. Powtórzywszy to kilka razy, kiwnął się i z trudem utrzymał równowagę — trochę mu się kręciło w głowie od patrzenia na księżyc — i poszedł wesoło dalej.
„Dom wójta stał na Canongate, a mój wuj szedł na drugi koniec Leith Walk, to znaczy przeszło milę drogi! Po obu bokach strzelały ku niebu dwa rzędy wysokich domów, o gładkich, zimnych ścianach i oknach, które wyglądały jak zagasłe oczy. Sześć, siedem, osiem pięter miały domy. Piętro wznosiło się nad piętrem — na podobieństwo domków z kart, jakie budują dzieci. Cień od nich padał na drogę, czyniąc ciemność jeszcze ciemniejszą. Gdzieś w oddali migało kilka latarń oliwnych, ale wskazywały one tylko wejście do wąskich zaułków albo miejsce, gdzie zaczynały się schody, prowadzące na wyższe piętra. Patrząc na to wszystko wzrokiem, który nieraz już na to patrzał, i przeto nie uważa teraz za godne patrzenia, wuj mój szedł środkiem ulicy, włożywszy palec w dziurki od kamizelki, a gdy od czasu do czasu ogarniała go chęć śpiewania, natenczas czynił to tak głośno, że uczciwi mieszkańcy spokojnych domów budzili się przerażeni i leżeli drżąc na swoich posłaniach, aż dźwięki umilkły w oddali. Uspokoiwszy się, że to zwykły pijak z gatunku tych, co to „nigdy do domu!“, otulali się w kołdry i zasypiali.
„Opisuję szczegółowo, jak to wuj szedł środkiem ulicy z palcami w dziurkach od kamizelki, albowiem, panowie, jak nieraz mi to powtarzał (a miał zupełną rację!), nie byłoby nic zajmującego w tej historii, gdyby nie to, że się zaczęła tak zupełnie jakby nigdy nic...
„Panowie! Wuj mój szedł z palcami w dziurkach od kamizelki, zająwszy dla siebie jednego całą ulicę i śpiewając albo długą pieśń, albo krótką strofkę pijacką, albo, gdy jedno i drugie zmęczyło go, gwiżdżąc pod nosem, aż doszedł do Mostu Północnego, gdzie styka się nowa wieża ze starą. Tu przystanął i przez chwilę przyglądał się dziwacznym smugom światła, jakie oba te budynki rzucały na siebie.
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/64
Ta strona została przepisana.