Latarnie paliły się tak wysoko, że wyglądały jak gwiazdy — jedna na murach Zamku, druga na Calton Hlll; rzekłbyś, że umieszczono je na zamkach zawieszonych w powietrzu. Stare, malownicze miasto leżało wdole, w cieniu i mroku. Pałaców i kaplicy strzegł w dzień i noc, jak mawiał stary przyjaciel mego wuja, Dwór Artura, czuwając, jak dobry, ponury genjusz nad starożytnem miastem. Powiadam, panowie, że wuj zatrzymał się w tem miejscu i rozejrzał się. Następnie, pochwaliwszy pogodę, która umitygowała się nieco, chociaż księżyc zaszedł, poszedł dalej majestatycznie jak przedtem. Trzymał się środka ulicy z wielką godnością i miał taką minę, jakgdyby czekał na to tylko, że spotka kogoś, kto ma do środka ulicy takie same pretensje, co i on. Niestety, nie było nikogo, ktoby zadowolnił to marzenie. Szedł więc dalej, z palcami w kamizelce, łagodny jak jagnię.
„Doszedłszy do końca Leith Walk, wujek miał już tylko minąć niewielką przestrzeń, dzielącą go od wąskiej uliczki, która prowadziła wprost do jego kwatery. Otóż na tej przestrzeni znajdowała się w owych czasach zagroda, należąca do pewnego kołodzieja, który miał kontrakt z Urzędem pocztowym na skupywanie starych, zużytych dyliżansów. Otóż mój wuj, który bardzo lubił dyliżanse, stare, młode i takie w średnim wieku, postanowił nałożyć drogi tylko poto, by rzucić na nie okiem — pamiętał, że przynajmniej pół tuzina ich stoi w zagrodzie — wszystkie zresztą w bardzo nędznym stanie. Wuj, panowie, był to entuzjasta, człowiek zapalny. Widząc, że nie może dobrze zajrzeć przez szpary w parkanie, przełazi przez ogrodzenie i usiadłszy sobie na starej osi od koła, oddał się kontemplacji dyliżansów z miną poważną i skupioną.
„Mogło być tych wehikułów z tuzin — a może i o trzy więcej — mój wuj nigdy nie znał dokładnie ich liczby, a że był bardzo skrupulatny, więc wolał o tem nie mówić — stały sobie jeden przy drugim w wielce opłakanym stanie. Drzwiczki odjęto z zawiasów. Obicia zdarto. Zaledwie tu i ówdzie wisiał na gwoździu jakiś nędzny strzęp. Latarnie zabrano, farba spłowiała, żelaziwo zardzewiało. Wiatr wył między szparami, a deszcz, który się zbierał na dachu, melancholijnemi kroplami spadał do wnętrza. Były to szkielety umarłych pojazdów i w tem miejscu, o tej porze, miały w sobie coś upiornego.
„Wuj oparł głowę na rękach i zaczął myśleć o tych rozmaitych ludziskach, którzy jechali ongiś, przed wielu laty, tymi starymi pojazdami, stojącemi teraz milcząco i cicho. Myślał o tych wszystkich ludziach, którym te pokiereszowane wehikuły przynosiły noc w noc, dzień po dniu, przez wiele lat, w pogodę i w słotę, dawno oczekiwane wieści,
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/65
Ta strona została przepisana.