wozić w kufrach?“ zapytał gospodarz, który wysłuchał wszystkiego z wielkim zajęciem.
„Listy umarłych, oczywiście!“ odparł komiwojażer.
„Prawda! Naturalnie!“ odparł gospodarz. „Że też mi to nie przyszło do głowy!“
Konie stawiły się nazajutrz punktualnie kwadrans przed dziewiątą. Pan Pickwick zajął miejsce wewnątrz powozu, Sam siadł wtyle, na zewnątrz, poczem pocztyljonowi polecono udać się do mieszkania pana Boba Sawyera, by zabrać Bena Allena.
Gdy zajechano przed drzwi z czerwoną lampą, gdzie widniał napis „Sawyer, niegdyś Nockemorf“, pan Pickwick wysunął głowę z powozu i ze zdziwieniem ujrzał, iż mały chłopak w szarej liberji zamykał okiennice. W tak rannej godzinie było to rzeczą niezwykłą i nieodpowiadającą naturze zajęcia pana Sawyera, filozof powziął więc natychmiast dwa przypuszczenia: albo umarł jakiś dobry przyjaciel lub pacjent pana Boba, albo też pan Bob ogłosił niewypłacalność.
„Co się stało?“ zapytał pan Pickwick chłopca.
„Nic, panie“, odrzekł zapytany, rozdziawiając w uśmiechu gębę od ucha do ucha.
„Wszystko dobrze!“ zawołał Bob, ukazując się nagle na progu z małą brudną skórzaną torbą podróżną w ręku oraz z grubym płaszczem i szalem, przewieszonemi przez ramię. „Jadę z wami.“
„Pan?“ zawołał pan Pickwick.
„Tak! Będzie to poprostu wyprawa. Hej, Samie! Uważaj!“
Zaapelowawszy w ten sposób do uwagi Sama, którego twarz wyrażała wielkie zdumienie takiem stanowczem postępowaniem, Bob rzucił mu swą torbę, którą pan Weller umieścił pod siedzeniem. Po dokonaniu tego tenże Bob przy pomocy chłopca wlazł przemocą w nieco ciasny płaszcz i, wsunąwszy następnie głowę do powozu, począł głośno śmiać się.
„Doskonały żart!“ zawołał, ocierając sobie połą płaszcza łzy.
„Ależ, kochany panie“, odrzekł pan Pickwick z pewnem zakłopotaniem, „nie spodziewałem się, że będzie pan nam towarzyszył“.
„W tem właśnie cała sztuka!“ odparł pan Sawyer. „No, i cały żart!“
„A! To żart?“ zapytał pan Pickwick.