Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/77

Ta strona została przepisana.

uwagę przechodniów a powóz wraz z jego zawartością uczynił przedmiotem więcej niż powszedniej ciekawości. Najniewinniejszym i najmniej hałaśliwym z tych figlów było przeraźliwe naśladowanie trąbki pocztarskiej i rozpostarcie karmazynowej chustki, przywiązanej do końca laski nakształt sztandaru, którym z różnemi gestami wyzwania od czasu do czasu powiewał.
„Nie rozumiem“, rzekł pan Pickwick, przerywając poważną rozmowę z Ben Allenem o przymiotach pana Winkle i pani Arabelli, „nie rozumiem co wszyscy przechodzący widzą w nas tak nadzwyczajnego, iż się tak oglądają“.
„Może im się podoba ten piękny powóz“, odrzekł Ben z pewną dumą; „nie zawsze można widzieć taki ekwipaż“.
„I to być może“ powiedział pan Pickwick, udobruchany tem przypuszczeniem, ale zobaczywszy przez okno, że spojrzenia przechodzących bynajmniej nie wyrażają zdumienia połączonego z szacunkiem i że przechodnie wymieniają rozmaite telegraficzne znaki z podróżnymi siedzącymi zewnątrz powozu, pan Pickwick począł sobie uświadamiać, iż demonstracje te mogą mieć jakiś daleki związek z jowialnym humorem Boba Sawyera.
„W każdym razie, spodziewam się“, rzekł filozof, „że nasz żartobliwy przyjaciel nie popełnia tam żadnej niedorzeczności“.
„O, nie!“ odrzekł Ben Allen; „Bob to najspokojniejsza w świecie istota, o ile nie wypił trochę zadużo“
W tej chwili usłyszano przedługie naśladowanie trąbki, po którem bezzwłocznie nastąpiły wesołe okrzyki i długie wycie, widocznie wychodzące z gardła i piersi „najspokojniejszej w świecie istoty“ a, mówiąc wyraźniej, pana Boba Sawyera. Pan Pickwick i Ben zamienili wiele mówiące spojrzenia i pierwszy z nich zdjął kapelusz i wychylił się połową ciała przez okno, co wkońcu pozwoliło mu dojrzeć żartobliwego swego przyjaciela.
Pan Bob Sawyer siedział nie z tyłu ale na wierzchu powozu, z rozkroczonemi, jak tylko stać go było, nogami; na głowie miał kapelusz Sama, włożony na bakier, w jednej ręce trzymał ogromny kawał chleba z masłem a w drugiej ogromną oplecioną butelkę i z głębokiem zadowoleniem przemawiał to do jednego, to do drugiego, od czasu do czasu przerywając monotonność tych czułości okrzykami i wrzaskami, oraz wymianą krótkich, ale soczystych słów z pierwszymi lepszymi przechodniami. Karmazynowy sztandar przytroczony był bardzo pieczołowicie do oparcia, a pan Sam Weller siedział zdobny w kapelusz Boba, i ciężko pracował nad drugim kawałkiem chleba z masłem, ale czynił to z tak