Przy śniadaniu prawie nie rozmawiano. Nawet pan Bob Sawyer odczuwał tego dnia wpływ pogody i skutki poprzednich wzruszeń. Według jego własnego kwiecistego określenia był „przyćmiony“. Pan Ben Allen również, pan Pickwick również.
W napięciu oczekiwania, że się wkońcu nieco wypogodzi, przeczytano kilkakrotnie ostatnie pisma londyńskie z zainteresowaniem, dobrze znanem w chwilach ostatecznego przygnębienia. Każdy cal dywana został schodzony z podobną wytrwałością. Oknem wyglądano jedynie z obowiązku. W rozmowie poruszano wszelkie możliwe tematy, które natychmiast gasły. Wreszcie koło południa, pan Pickwick widząc, że się nie zanosi na żadną zmianę, rezolutnie zadzwonił i kazał zaprzęgać.
Chociaż drogi były grząskie a deszcz rozpadał się jeszcze gwałtowniej, chociaż w okna karety uderzały grudy błota i strumienie wody a jazda dla pasażerów wewnątrz wehikułu była prawie tak przykra, jak dla siedzących zewnątrz, ruch i poczucie, że się coś robi, okazały się czemś nieskończenie wyższem od siedzenia w nudnym pokoju, patrzenia na nudny deszcz padający na nudne ulice; wszyscy przyznali zgodnie, iż dobrze robią, że jadą, i nie mogli się sobie dość nadziwić, dlaczego odkładali odjazd, mogąc odjechać już oddawna?
Kiedy stanęli w Coventry, by zmienić konie, para buchająca z nich stała się tak gęsta, że nie było poza nią widać chłopca stajennego, słyszano tylko jego głos, którym oznajmił, że należy mu się Złoty Medal przy następnem rozdawaniu nagród przez Human Society za to, że zdjął pocztyljonowi kapelusz, ponieważ woda lała się z niego strumieniami, co groziło (mówił ów niewidzialny jegomość) zatopieniem jego (pocztyljona), gdyby stajenny nie był człowiekiem wielkiej przytomności umysłu i przez zdjęcie kapelusza i wytarcie twarzy słomą nie uratował mu życia.
„Bardzo przyjemnie!“ powiedział pan Bob Sawyer, nastawiając kołnierz płaszcza i zakrywając usta szalikiem w celu umiejscowienia oparów wódki, którą właśnie przełknął.
„Bardzo!“ przyznał grzecznie Sam.
„Nie mówisz tego szczerze!“ powiedział Bob.
„Nie wiem, czy to konieczne, jeżeli już pan był szczery“, odrzekł Sam.
„To żadna wymówka!“ powiedział Bob.
„Tak, panie“, odrzekł Sam. „Jest dobrze jak jest! jak powiedział młody szlachcic, gdy przyznano mu pensję, ponieważ dziadek wuja jego matki zapalił kiedyś fajkę Jego Królewskiej Mości, bo miał przy sobie krzesiwo!“
„Niezły powód!“ powiedział pan Bob pobłażliwie.
Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 04.djvu/88
Ta strona została przepisana.