Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/100

Ta strona została przepisana.

mierza napaść w nocy, jeden po drugim zaczął się wymykać, potem rzucali broń całemi tuzinami i odchodzili oświadczając, że z tym szatanem zadzierać nie myślą. W tej chwili nadszedł właśnie z miasta drugi oddział zwerbowanych zuchów, ale rozproszył się natychmiast na wieść, z kim ma przyjść do starcia. Pozostało mi około dwudziestu własnych służących z dzielnym starcem na czele i oni to przyrzekli mi walczyć do ostatniej kropli krwi w obronie domu, spostrzegli bowiem, że postanowiłem wytrwać w boju i nie oddać wspaniałego pałacu, choćby przyszło zginąć w jego gruzach.
Niespodziewanie wrócili niektórzy obrońcy, byli to straceńcy, których bój nęcił równie co najmniej jak złoto, a mniemali, że gdy bić się będą dzielnie, Angulimala wcieli ich do swojej bandy. W ten sposób zgromadziłem około czterdziestu zdecydowanych na wszystko i dobrze uzbrojonych zuchów.
Tymczasem zaszło słońce i zajechał wóz, mający odwieźć kobiety. Zjawiły się potrochu uspokojone, ale podniosły nowy wrzask, spostrzegłszy, że nie jadę z niemi. Rzucały mi się do nóg, czepiały się odzieży, i wylewały potoki łez, zaklinając, bym ratował życie.
— Panie nasz i obrońco, nie opuszczaj nas! — wołały. — Nie rzucaj się w rozwartą paszczę śmierci!
Oświadczyłem, że jeśli pojadę, dom zostanie spalony, park zniszczony, a magazyny z towarami splondrowane, przez co syn i córki utracą cały niemal spadek. Jeśli zaś wytrwam, może wszystko ocaleje, gdyż niewiadomo, jaką siłą zbrojną rozporządza Angulimala.
Zawiodły na nowo krzyk, wyrzekając, iż rozbójnik mnie zamęczy, a potem zrobi sobie naszyjnik z mych palców, w końcu zaczęły złorzeczyć własnym klątwom