Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/112

Ta strona została przepisana.

niedoskonały i pełen cierpień, gdy przecież Brahma jest doskonały i czystą jeno rozkoszą napełnia.
Rozważałem tedy pytania, o czcigodny, i nie mogłem dojść do zadowalającego rozwiązania. Coraz to nowe jawiły się wątpliwości i nie mogłem ni krokiem zbliżyć się do celu, dla którego tylu szlachetnych ludzi porzuca domowe ogniska i udaje się szlakiem pielgrzymstwa.
— Podobnie dzieje się, o pielgrzymie, — odrzekł mistrz — podobnie dzieje się człowiekowi, który, bieżąc ku skrajowi widnokręgu, woła: — O, kiedyż dojdę do końca, kiedyż sięgnę poza horyzont mój? — Cel ucieka przed każdym, kto się doń zbliżać usiłuje.
Kamanita potwierdził skinieniem i mówił dalej: — Zdarzyło się dnia pewnego, kiedy cienie wydłużyły się już znacznie, że natrafiłem na osiedle pustelnicze, położone na polanie leśnej. Ujrzałem młodych, biało ubranych ludzi, zajętych dojeniem krów, rąbaniem drzewa, płukaniem naczyń w źródle, oraz inną pracą domową. Pośrodku siedział na macie stary bramin który widocznie uczył młodych pieśni. Powitał mnie życzliwie i mimo, że jak sam mówił, od wsi najbliższej dzieliła mnie niespełna godzina drogi, zaprosił do siebie na posiłek i nocleg. Przystałem z wdzięcznością i, zanim sen skleił mi powieki, dowiedziałem się odeń wielu pięknych rzeczy. Kiedym się nazajutrz wybierał w drogę dalszą, spytał mnie sędziwy bramin:
— Kto jest mistrzem twym, o pielgrzymie, i pod jakiego hasłem imienia udałeś się szlakiem pielgrzymstwa? — Ja zaś powiedziałem mu to, co tobie.
Wówczas rzekł bramin:
— Jakże chcesz, o pielgrzymie, osiągnąć swój cel, gdy wędrujesz samotnie, niby nosorożec, nie zaś jak