Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Od brzegów tych biegło zachwycone spojrzenie poprzez drzewa szmaragdowe i rozkwiecone, stojące w grupach, lub tworzących całe zagajniki ku uroczym, skalistym wzgórzom, połyskujących marmurową nagością kształtów, lub okrytych szatą kwiatów. Po jednej stronie rozstępowały się gaje i skały, czyniąc miejsce wspaniałej rzece, której cichy, połyskujący gwieździstym blaskiem nurt zasilał wody jeziora.
Ponad wszystkiem sklepiło się niebo ciemno-szafirowe o tonie coraz to głębszym ku dołowi, a po tem niebie płynęły białe puchate chmurki, na których spoczywały urocze duchy niebiańskie i grały na różnych instrumentach, wypełniając całą przestrzeń dźwiękami.
Na niebie owem nie widniało słońce i światła jego nie potrzeba było wcale, bowiem z chmur, z duchów, z skał i kwiatów, z wody i lotosów, z odzienia błogosławionych, a zwłaszcza z twarzy ich szły blaski przedziwne. Jaśniało wszystko, nie rażąc wzroku, a miłe przepojone wonią ciepło orzeźwiał nieustanny chłód, bijący od wody. Samo już oddychanie tem powietrzem było rozkoszą, której nie dorównywało nic na ziemi.
Kamanita musiał długo walczyć z podziwem, zanim wszystkie owe cudowności przestały go oszałamiać. Dopiero przyzwyczaiwszy się do uważania ich za swe zwyczajne. środowisko, zwrócił uwagę na inne istoty, usadowione podobnie jak on wśród koron lotosowych, pływających po wodzie. Spostrzegł, że czerwono obleczone stworzenia byli to mężczyźni, białe zaś kobiete, zaś innobarwne istoty zaliczały się do jednej lub drugiej płci. Wszyscy ci ludzie byli młodzi, w latach samego rozkwitu i wielką ku sobie wzajem pałali życzliwością.