Kamanita patrzył długo i zdumiewał się, potem zaś dziwił się swemu zdumieniu.
— Nie pojmuję, czemu mi się tu wszystko wydaje tak dziwnem. Jeśli tutaj jest miejsce moje, dlaczegóż tedy nie uważam wszystkiego za naturalne? Tymczasem każda nowa zjawa jest mi zagadkową i wprawia mnie w podziw. Tak się rzecz ma nawet z ową wonią, którą uczułem nagle. Różni się od zapachu kwiatów, jest pełniejsza, silniejsza, pociąga i niepokoi jednocześnie. Skądże się bierze?
— Skądżem się wziął zresztą ja sam? Wszakże niedawno byłem jeszcze niczem. Czy może istniałem, tylko nie tutaj? Gdzieżem żył tedy i w jaki sposób się tu dostałem?
Podczas kiedy sobie zadawał te pytania, ciało jego uniosło się niepostrzeżenie z trawy i płynął w powietrzu, nie w tym jednak kierunku co inne postacie. Unosił się coraz to wyżej, ku przełęczy na szczycie wzgórza, a znalazłszy się ponad szczytem, poczuł jeszcze silniej tę samą woń.
Leciał dalej.
Okolica poza górą wyglądała nieco odmiennie. Utraciła poniekąd urok, kwiatów było mniej, krzewy
Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/145
Ta strona została przepisana.
XXIV.
DRZEWO KORALOWE.