Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/17

Ta strona została przepisana.

Z zabudowań świątynnych buchały czerwono-brunatne dymy, z miejsc palenia zwłok wznosiły się szafirowe słupy w powietrze, miasto objęły obłoki barwy perłowej masy, a przez nie przebłyskały przeróżne kolory, żarząc się w ukryciu tej nieuchwytnej przysłony. Posowa ta odbijała się w nurtach świętej rzeki, na której roiły się niezliczone czółna o barwnych żaglach, zdobne w sztandary, a mimo oddali widać było mnóstwo ludzi w basenach i na schodach wiodących ku wodzie. Dolatał szmer radosny, niby pobrzęk ula, a wiatr niósł go falami, tak że roztętniał się i przycichał ponownie.
Pojmiesz, o czcigodny, że patrząc mniemałem, że mam przed sobą raczej gród trzydziestu trzech bóstw — niźli miasto ludzkie, zaś cała dolina Gangi rajem mi się wydała. Zaprawdę, miałem dobre przeczucie, bowiem tutaj raj ziemski rozwarł się przede mną.
Tejże jeszcze nocy spałem pod gościnnym dachem zacnego Panady, a skoro ranek nadszedł, pospieszyłem do najbliższego ghatu i z nieopisanem uczuciem rozkoszy zanurzyłem się w świętym nurcie, spłukując z siebie nie tylko kurz podróży, ale i grzechy żywota. Z powodu młodego wieku były one lekkie. Nie zapomniałem napełnić świętą wodą wielkiej flaszki, którą miałem zamiar zawieźć ojcu. Niestety, jak się dowiesz, nigdy nie dostała się ona w jego ręce.
Szlachetny Panada, starzec siwowłosy, zaprowadził mnie na targowisko i dołożył tylu starań, że w ciągu kilku dni sprzedałem bardzo korzystnie przywiezione towary, nabywając wzamian dużą ilość produktów północy, cenionych w naszych okolicach.