Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/175

Ta strona została przepisana.

Skinęłam głową.
— Kiedyś uczyniła ten gest powitalny, przejęła mnie obawa, że masz kochanka i jego przybycia wyglądasz. W tym razie nie mogłabyś mi pomóc w niczem, a potrzebuję twej pomocy, równie jak ty potrzebujesz mojej.
Słysząc te dziwne słowa, odważyłam się podnieść oczy i wydało mi się, że nie mam przed sobą ducha, ale człowieka z krwi i kości. Ale księżyc był poza nim, to też olśniona blaskiem i zmieszana dostrzegałam tylko zarysy postaci, która mogła być również kształtem demona.
— Nie jestem wcale duchem Angulimali, — rzekł, odgadując moje wątpliwości — jestem podobnym do ciebie człowiekiem.
Zaczęłam drżeć, nie ze strachu, ale z powodu, że mam przed sobą okrutnego mordercę ukochanego człowieka.
— Nie bój się, szlachetna pani! — powiedział rozbójnik. — Nie masz powodu bać się mnie, albowiem to ja sam przeląkłem się ciebie i nie śmiałem ci spojrzeć w oczy wówczas, kiedym cię haniebnie okłamał.
— Okłamałeś mnie? — zawołałam zcicha, nie uświadamiając sobie, czy się raduję, że żyjesz, czy ubolewam i rozpaczam, że dałam się podejść i rozłączyć z żywym.
— Tak, uczyniłem to — rzekł Angulimala — i właśnie owo kłamstwo łączy nas obecnie. Mamy wspólny cel zemsty, a jest nim Satagira!
Uczynił książęcy wprost gest ramieniem, prosząc, bym usiadła, ja zaś usłuchałam mimowoli, bo nogi się chwiały pode mną i spoczęłam na ławce. Potem wpatrzyłam się weń chciwie, łaknąc słów, które mnie miały upewnić o twym losie.