Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/180

Ta strona została przepisana.

ni zwierza. Tak jest, dopuściłem się wielu czynów, za które, jak mówią kapłani, trudnoby odpokutować tysiącletniemi mękami w piekle. Miałem przyjaciela imieniem Vajasrawa, uznanego przez lud za świętego, a na grobie jego do dziś hojne składam ofiary. Przyjaciel ten udowadniał mi nieraz jak na dłoni, że kar zaziemskich niema i być nie może, zaś przeciwny rozbójnik jest koroną stworzenia i istotą bogom najmilszą. Niestety jednak nie byłem nigdy w stanie uwierzyć wymownym słowom jego.
Mniejsza zresztą o kary piekielne! Nie ulega natomiast wątpliwości, że z pośród wszystkich złych czynów moich jeden mnie tylko gnębi, a mianowicie to, że cię oszukałem zapomocą chytrego i wykrętnego sądu bożego. Wówczas nie śmiałem ci spojrzeć w oczy, a wspomnienie to trapi mnie do dziś nieustannie i jest mi cierniem w nodze. To też pragnę w miarę możności naprawić krzywdę, jaką ci uczyniłem, a dokażę tego, niwecząc skutki występku. Z winy mojej rozłączono cię z rzekomo zabitym Kamanitą i zaślubiono podstępnemu Satagirze. Więzy te chcę zerwać, tak że będziesz wolna i połączysz się z ukochanym. Sam udam się do Ujjeni i przywiodę ci go w jak najlepszem zdrowiu, ty zaś uczyń również coć czynić przystoi. Nietrudna to rzecz dla pięknej kobiety przeniknąć tajemnicę męża. Przybędę jutro, skoro się tylko ściemni po wieści, a proszę, by były dokładne.
Skłonił się nisko i znikł z terasy równie tajemniczo i szybko, jak się zjawił, zanim zdołałam poskromić zmieszanie i opanować się do tyla, by wyrzec słowo.