Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/205

Ta strona została przepisana.

wybraną, i wiedziałam, że pokolenia następne zazdrościć mi będą.
Doszedłszy na polanę, gdzie stała ruina świątyni, zastaliśmy tam tłum mnichów i ludzi świeckich, w pobliżu miejsca, którędyśmy przyszli, zgromadziło się kilkunastu zakonników, a uwagę moją zwrócił jeden z nich, przewyższający najroślejszego o całą głowę. Był to istny olbrzym.
Rozglądaliśmy się, gdzieby stanąć, a w tej chwili wyszedł z lasu tuż w pobliżu nas stary asceta. Wysoka postać jego odznaczała się tak królewską dostojnością i promieniała takim weselem i pokojem, że mi zaraz przyszło na myśl, iż ten mnich musi być Sakją, którego zowią Budą.
Niósł w dłoni kilkanaście listków sinsapowych i rzekł, zwracając się do zakonników.
— Jak sądzicie uczniowie moi, czyli większa jest ilość onych liści, które dzierżę w dłoni, czy też liści na drzewach w lesie.
A mnisi odparli:
— Małą jest ilość liści, które dzierżysz w dłoni, mistrzu dostojny, natomiast bez porównania większą jest ilość liści w tym lesie.
— Podobnie też — rzekł mąż, o którym już wiedziałam, że był Budą — podobnie, o uczniowie moi, większą jest liczba spraw, których wam nie objawiłem, niźli liczba spraw objawionych. A dlaczegóż to postąpiłem w ten sposób? Bowiem nie wiodą one do świętobliwości, nie przynoszą korzyści, nie pomagają do pogardzenia ziemią i jej uciechami, nie zmierzają do unicestwienia zła i cierpień, nie odwodzą od tego, co znikome, kierując ku pokojowi i nirwanie.