Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/210

Ta strona została przepisana.

Wężowe ciała demonów wiły się, rozpościerały skrzydła gryfów, zgrzytały zębami potwornie wykrzywione maski djabłów, tłoczyły się ciała ludzkie, błyskały trąby słoni, głowy koni, rogi byków i jeleni, rozwierały paszcze krokodyle, małpy i tygrysy, tworząc nierozwikłany kłąb zjaw przeraźnych.
Nie była to już architekturalna ozdoba świątyni, ale ciżba ożyłych tworów, wyrywających się z masy kamiennej, która im służyła jeno za podstawę i podporę. Zbudziły się z wiekowego, kamiennego snu i cisnęły jedne przez drugie, by słuchać człowieka, który stał w cieniu portyku na najwyższym jego stopniu w fałdzistym, spływającym do kostek płaszczu złotym, sam jeden naprawdę żywy i naprawdę spokojny pośród szaleńczego rozpędu martwych istot.
Zapadła głębsza jeszcze cisza, a nawet, jak mi się wydawało, korony drzew przestały się chwiać i szeptać liście.
Mistrz otwarł usta.
Mówił o świątyni, na której stopniach stał, o przybytku, gdzie przodkowie nasi przez całe stulecia cześć oddawali Krysznie, gdzie brali go sobie za pierwowzór życia bohaterskiego, ucząc się działać i znosić niedolę tej ziemi. Tam czerpali łaskę, która ich umacniała na życie i dozwalała bez trwogi przekraczać próg śmierci, poza którym czekały ich wiekuiste rozkosze raju. Dzisiaj gromadzą się tutaj potomkowie ich, spragnieni słów prawdy z ust Budy doskonałego, które sprawiają, że wieść zaczynają żywot czysty, który im pozwala przezwyciężyć posiadanie rzeczy przemijających, i osiągnąć po śmierci błogosławioną nirwanę. W ten sposób Buda doskonale zbudzony kończy dzieło napoły zaśnionego boga, tak dopełniamy my, dojrzali