stworzeniu temu przejść niezmiernie długi łańcuch wcieleń, dosięgnąć człowieczeństwa i, żyjąc zbożnie, dostać się na drogę zbawienia. Przepojony taką litością, nie mógł mąż boży odczuwać strachu, a nie przyszła mu nawet do głowy myśl o niebezpieczeństwie. Przeciwnie rozważał, że gdyby mu się powiodło najsłabszy choćby promyk światła wprowadzić w tę ciemń okropną, to nasionko owo zeszłoby niezawodnie i, osiągnąwszy przy jego blasku człowieczeństwo, istota ta zastałaby na ziemi naukę Budy, którego zamordowała ongiś, a nauka ta dopomogłaby mu do zbawienia.
Tak rozmyślając, stanął mistrz pośrodku drogi, podniósł w górę rękę łagodnym gestem, spojrzał życzliwie na szaleńca i przemówił doń słowami, które znalazły dostęp do serca słonia. Olbrzym zwolnił biegu, stanął, zaczął chwiać olbrzymią, podobną górze głową, a z paszczy jego, miast gromowych ryków, dobywało się teraz trwożne niemal, jękliwe trąbienie. Ruszał w powietrzu trąbą na wszystkie strony, jakby szukał zgubionych śladów ukrytego w lesie nieprzyjaciela. W istocie omylił się co do wrogów swoich. Potem zbliżył się zwolna do męża bożego i zgiął przed nim kolana, jak to zwykł czynić, gdy pan jego i władca chciał go dosiąść. Mistrz ruszył, ku zawstydzeniu tych, którzy czyhali na jego życie, do gaju, dokąd zmierzał właśnie, a za nim kroczył zupełnie już spokojny słoń.
— W ten sposób — zakończył Buda swą przypowieść — pojmuje mąż boży walkę słoni boga Kryszny, uszlachetnia ją, przepaja duchem i udoskonala.
Słuchając tych słów, nie mogłam się oprzeć myśli o Angulimali. Ten to bowiem najokrutniejszy pośród zbójców, który wczoraj jeszcze chciał zabić męża bożego, został obłaskawiony nieprzepartym urokiem
Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/212
Ta strona została przepisana.