Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/22

Ta strona została przepisana.

Nie myślałem o tem jednak narazie, trzymałem bowiem w dłoni piłkę, której dotykały jej przecudne paluszki. Byłem zręcznym graczem, przeto wykonałem rzut tak dobrze obmyślony, że piłka odbiła się od skraju estrady, a potem, jakby ujarzmiona, wróciła tuż pod dłoń mistrzyni, która nie przestała ni na chwilę utrzymywać drugiej piłki w ruchu. Za moment zawirowały w powietrzu obie piłki i znowu rozbłysły złote pręciki klatki, a liczni widzowie dali głośny wyraz swego uznania i podziwu.
Na tem skończyła się gra ku czci Lakszmi, dziewczęta znikły z estrady, a my udaliśmy się do domu.
Po drodze powiedział mój towarzysz, że dobrze jest, iż nie mam żadnych spraw na dworze, gdyż młodzieniec na którym zdobyłem piłkę, to syn samego ministra, a z spojrzenia jego wywnioskował, iż żywi ku mnie nienawiść nieprzejednaną.
Nic sobie z tego nie robiłem, rozmyślając jeno nad tem, by się dowiedzieć, kim jest moja bogini. Nie chciałem pytać wprost, a nawet kiedy Somadatta zaczął czynić przytyki, udałem obojętnego, chwaliłem w wyrazach fachowych jej zdolności, dodając jednak, że w ojczyźnie mojej nie brak równie zręcznych piłczarek. Mówiąc tak, w sercu błagałem mą niezrównana mistrzynię o przebaczenie.
Tę noc spędziłem, oczywiście, bezsennie, zamykając poto jeno oczy, by przywołać sobie na pamięć przecudne zjawisko. Dzień następny spędziłem w najdalszym zakątku ogrodu, gdzie cień wysmukłej mangi użyczał niejakiej ochłody memu, żarem miłości nękanemu, ciału. Marzyłem tam z viną, jedyną powiernicą w dłoni. Gdy tylko jednak nadeszła pora zachodu,