Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/250

Ta strona została przepisana.

że skłoniła ją do tego raczej chęć przebywania w mojem towarzystwie, niż powołanie do życia ascetycznego, zmuszającego do surowego życia i dążenia do wysokich, zaziemskich celów. Widząc jej przywiązanie, nie wątpiłam, że gdy jej powiem co uczynić zamierzam, pójdzie ze mną nie tylko do Ujjeni, ale na sam koniec świata. Byłam jej całą pociechą po stracie męża, którego kochała ciągle jednako, mnie zaś obecność Medini dodawała otuchy i łączyła z ziemią i wspomnieniami dawnego życia.
Gdy się zbliżał czas powrotu Angulimali, wychodziłam codzień po południu na południowo-zachodni skraj lasu, siadałam pod drzewem na wzgórzu, wpatrując się w drogę, którą iść musiał i obliczając, że zdąży do Kosambi pod wieczór.
Przez tydzień stałam tak daremnie na straży, ale gotowam była czekać nawet cały miesiąc. Ósmego dnia, kiedy słońce zeszło tak nisko, że musiałam przysłaniać oczy dłonią, patrząc ku skrajowi horyzontu, dostrzegłam jakąś postać, zbliżającą się do naszego osiedla. Niebawem zobaczyłam żółty płaszcz, połyskujący w promieniach słońca, a kiedy nadchodzący mijał jednego z robotników rolnych, zauważyłam, że go znacznie, przewyższa wzrostem. Był to w istocie Angulimala, ale wracał sam. Nie prowadził mego Kamanity. Ale nie straciłam nadziei, szło mi jeno o dobre wieści i w takim razie gotowam była wybrać się zaraz w drogę.
Biło mi gwałtownie serce, gdy Angulimala stanął przede mną, pozdrawiając mnie grzecznie i z uszanowaniem wielkiem.
— Kamanita — powiedział — żyje w swem mieście rodzinnem w wielkim dostatku. Widziałem go i rozmawiałem z nim.