Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/258

Ta strona została przepisana.

mistrz tam zechce umrzeć? Zapewne dokona życia w parku Jetavana pod Saritti albo w którymś z gajów swych pod Rajagahą. Któż kiedy słyszał o Kusinarze? Mistrz nie zechce chyba umierać w pustyni!
— Może zaczną teraz ludzie mówić o Kusinarze! — odparłam, idąc dalej.
Niebawem wyczerpałam siły do tego stopnia, że musiałam zdecydować się wejść na najbliższe bezdrzewne wzgórze i usiąść, żywiąc przytem nadzieję, iż dojrzę stamtąd Kusinarę. W każdym razie lepiej tu było spędzić noc, niźli na dole, bo mniejsze nam groziło niebezpieczeństwo ze strony dzikich zwierząt i węży, a także nie dochodziły tu wywołujące febrę wyziewy.
Daremnie rozglądałyśmy się u szczytu owego wzgórza. Nigdzie nie było śladów ludzkich siedzib. Teren dżungli wznosił się jak zielony dywan, rozpostarty u stóp gór. W dali widniały coraz to wyższe drzewa, złączone w grupy, zlewające się w las a nikła rzeczka, w której kąpałyśmy się niedawno, rwała tutaj silnym prądem, szumiąc po kamieniach. Na wszystkie strony rozwierały się głębokie jary i czarne przepaści.
Przez cały dzień powietrze było parne i mgliste. Tutaj wiał rzeźwy wiatr i rozjaśniało się coraz to bardziej, jakby z krajobrazu spływał gęsty welon.
Ponad lasem piętrzyły się niebotyczne mury skalne, a czuby ich zdobiła zieleń. Wyglądała jak nikły mech, musiały to być jednak potężne bory, pnące się coraz wyżej i wyżej w samo kędyś niebo.
Ponad górną ich lin ją zawisła jedna jedyna, biało sina chmura.
Patrzyłam na nią, a chmura zaczęła coraz to mocniej rozjarzać się czerwienią. Podobna kawałowi