Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/46

Ta strona została przepisana.

obawę. Dlatego jednak może właśnie, iż była nieuzasadniona, słowa me pozostały bez skutku. Łzy spływały po licach Vasitthi, patrzyła na mnie miłośnie i tuliła do piersi ręce moje.
— Życie nas rozdzieli! — zapewniała. — Ale mimo to pozostaniemy sobie wiernymi i ujrzymy się w raju, gdzie zostaniemy połączeni na zawsze! O Komanito, przysiąż mi to, a doznam większej otuchy, niż zdolne są mi dać twe najgorętsze słowa. Słowa są bezsilne wobec nadpływającej już fali losu, jak szuwary wobec zalewu, natomiast wszechpotężną jest rodząca nowe życie wola, niezłomnem jest postanowienie.
— Jeśli o to jeno idzie, droga Vasitthi, — odparłem — znajdę cię wszędzie. Pocóż jednak myśleć o życiu innem, skoro jeszcze w tem spotkać się możemy i spotkamy...
— Tu, na ziemi wszystko jest niepewne i nawet moment, w którym rozmawiamy, nie jest naszą bezsporną własnością. Zgoła inaczej rzecz się ma w raju...
— Ach! — westchnąłem — Droga Vasitthi, jestże więc raj? W którejż go szukać stronie?
— Tam gdzie zachodzi słońce — odrzekła z pełną wiarą — istnieje raj niezgłębionego szczęścia, nieogarniętego światła i każdy się tam odrodzi na łonie lotosu, o ile ma odwagę pogardzić doczesnością i skierować myśl swoją na owo miejsce zaziemskiego bytowania. Pierwsza chwila tęsknoty za owym rajem, pierwsza czysta myśl i pierwszy dobry czyn sprawiają, że na krystalicznych wodach jeziora pojawia się pąk, który rośnie i pęcznieje w miarę życia dobrego i szlachetnego, kurczy się zaś, maleje i zatapia w miarę złych myśli, słów, czy czynów człowieka. Są one niby robactwo, co podgryza jego łodygę.