Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/52

Ta strona została przepisana.

wnego płatka. Brutalne stopy zbrodniarzy zmieniły w miazgę niepoznawalną delikatny płomyk kwietny. Czyż miał to być znak złowróżbny, że to samo spotka szczęście nasze?
Zażywałem pewnej swobody pośród niebezpiecznej kompanji, która oczekiwała okupu, mogącego nadejść za jakieś dwa miesiące.
Nastała właśnie bezksiężycowa połowa miesiąca, to też rozboje i kradzieże były na porządku dziennym. Czas ten poświęcony był straszliwej bogini Kali i przeznaczono go na pracę zawodową, tak że co nocy banda napadała kogoś, lub włamywała się do zagród i domów. Często plondrowano całe wsi. Piętnastej nocy, czasu ostatniej kwadry księżyca, urządzono wspaniały obrzęd ku czci okrutnej bogini. Przebijano przed jej posągiem nie tylko mnóstwo wołów i czarnych owiec, ale także zamordowano kilkunastu jeńców. Stawiano tych nieszczęsnych przed ołtarzem i otwierano im tętnice, tak że krew tryskała prosto w potworne, rozwarte usta obwieszonej czaszkami ludzkiemi postaci. Potem zaczęła się dzika orgja, podczas której bandyci pili aż do zupełnej nieprzytomności, oraz zabawiali się z bajaderkami, które w tym celu, w sposób zuchwały porwano z pewnej wielkiej świątyni. Angulimala stał się wspaniałomyślnym pod wpływem napitku i uszczęśliwił mnie również piękną, młodą dziewczyną. Wspomniawszy ukochaną Vasitthi, odrzuciłem ofertę, a bajaderka wybuchła wobec tej hańby gorzkiemi łzami. Zbójca uczuł się dotkniętym do żywego, zerwał się i byłby mnie na miejscu zamordował, gdyby nie ów łysogłowy kapłan, który wyrzekł parę słów tajemniczych. Na ich dźwięk opadło ramię zbója i usiadł na nowo do uczty, poskromiony i obezwładniony.