Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/53

Ta strona została przepisana.

Ów dziwny człowiek, który mi oto po raz drugi uratował życie, był synem bramina. Nie przeszkadzało mu to jednak przywodzić uroczystościom ku czci potwornej Kali i plugawić rąk krwią ofiar. Urodzony pod zbójnicką konstelacją, jął się tego rzemiosła i zrazu wstąpił do bandy „morderców“, ale po namyśle, powodowany względami filozoficznemi, przeszedł do „okupników.“ Z domu rodzicielskiego wyniósł skłonność do religijnych dociekań, oraz naukowych badań. W bandzie Angulimali pełnił funkcje ofiarnika-kapłana, a bezprzykładne szczęście, towarzyszące stale bandzie, przypisywano narówni uczoności jego, jak i męstwu przywódcy. Zasługą jego było, że zbójnictwo ujął w pewnego rodzaju system filozoficzny, w pewien systemat, zarówno pod względem technicznym, jak i moralnym. Spostrzegłem ze zdziwieniem niemałem, iż zbójcy posiadają pewne ugruntowane silnie podstawy moralne i że nie czynią rzeczy, któreby z niemi stały w sprzeczności. Z tego też zapewne powodu nie uważali się oni za gorszych od innych ludzi.
Wykłady mistrza owej przedziwnej wiedzy odbywały się zazwyczaj w księżycowej połowie miesiąca, kiedy to, pominąwszy dorywcze rozboje, praca zawodowa ustawała. Słuchacze siadywali gęstemi rzędami półkolem w kucki na polanie leśnej, zaś czcigodny Vajasrawa pośrodku na skrzyżowanych nogach. Potężna jego, bezwłosa czaszka połyskała w świetle, a cała postać przypominała wedyckiego nauczyciela, wtajemniczającego członków leśnej pustelni w arkana wiedzy. Wrażenie mąciły jeno dzikie, zbójeckie twarze uczniów, nie mające z świętością nic wspólnego. Widzę do dziś owe zgromadzenia niesłychane, słyszę, zda mi się, poszum olbrzymiego boru, dolata mnie ryk tygrysa