Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/65

Ta strona została przepisana.

wyrżnął zbójców, zaś samego przywódcę wraz z świtą wziął do niewoli i kazał wszystkich ściąć.
Rodzice nie opierali się już teraz gorącym prośbom moim, tem więcej, że należało przypuszczać, iż przez czas dłuższy droga będzie bezpieczna, a należało powetować straty przez korzystną tranzakcję handlową. Ojciec zaczął sposobić drugą karawanę, gdy nagle zapadłem na zdrowiu, gdym się zaś podniósł z łóżka, nastała właśnie pora deszczów, którą koniecznie przeczekać należało. Gdy minęła, nic już nie stało na drodze i niebawem, pożegnawszy rodziców, którzy mi nie szczędzili dobrych rad, ruszyłem na czele trzydziestu zaprzężonych wołami wozów wesoły, pełen otuchy, a w dodatku pędzony nieutuloną tęsknotą.
Podróż odbyła się równie pomyślnie jak za pierwszym razem i pewnego dnia stanąłem oszalały napoły z radości w Kosambi, gdzie zastałem w ulicach niezwykły ścisk i zbiegowisko. Posuwałem się coraz to powolniej, aż wkońcu karawana moja zatrzymać się musiała w punkcie, gdzie droga nasza przecinała się z główną ulicą. Niepodobieństwem było przecisnąć się przez tłumy. Zauważyłem, że wszystko było przybrane odświętnie, wzdłuż ulicy tkwiły wysokie żerdzie z chorągwiami, z okien zwieszały się dywany, a wszędzie mnóstwo widniało kwiatów i wieńców. Klnąc z niecierpliwości, spytałem kogoś co to wszystko znaczy.
— Jakto, — zdziwił się — nie wiesz, że dziś jest dzień zaślubin Satagiry, syna ministra królewskiego? Szczęśliwieś trafił, bo właśnie orszak weselny, wracając z świątyni Kryszny, będzie tedy przechodził, a wspaniałości takich nigdy chyba nie oglądałeś w życiu.
Wiadomość o małżeństwie Satagiry była dla mnie nader ważna i pożądana, albowiem jego staranie się