Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/67

Ta strona została przepisana.

asokowych, błyskając złotemi, pomarańczowemi i szkarłatnemi kwiatami. Wszystko wykonane było nader artystycznie i stylowo.
Patrzyłem na tę wspaniałość oczyma znawcy i ogarnęło mnie smętne i rzewne wspomnienie, coś niby fala owych nocy miłosnych na terasie. Serce mi zabiło gwałtownie, bowiem przyszedł mi na myśl ślub własny. Trudno było, zaprawdę, dorównać w przyozdobię słonia, który miał nieść wkrótce mą najdroższą Vasitthi. Właśnie kwiaty asoki najstosowniejszą były dekoracją, bowiem w całem Kosambi z kwiatów tych „Terasa Beztroski“ słynęła szeroko.
Zapadłem w stan półsnu i marzyłem o przyszłości, gdy nagle posłyszałem obok siebie spostrzeżenie jakiejś kobiety:
— Nowozaślubiona niezbyt jakoś wesołą ma minę!
Mimowoli spojrzałem w górę i ogarnęło mnie uczucie strachu, gdym objął wzrokiem postać kobiety, siedzącej pod purpurowym baldachimem. Ujrzałem jeno zarys postaci, bo głowa opadła jej na piersi, a twarz zatonęła w zwojach tęczowego muślinu. Ciało jej musiało być bezsilne i mało odporne, albowiem chwiała się przy ruchu słonia, który, idąc, kołysał mocno palankinem. Wszystko razem wyglądało nader smutnie, wprost nawet przeraźnie. Lada chwila mogła spaść na ziemię i widocznie obawiała się tego jedna ze służebnic, stojących za biedną kobietą, gdyż objęła ją pod ręce i, pochyliwszy się, szeptała słowa otuchy.
Poznałem w owej rzekomej służebnie Medini i dreszcz mnie przejął lodowaty. Zanim przyszedłem do siebie, małżonka Satagiry podniosła głowę.
Poznałem moją Vasitthi.