Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/69

Ta strona została przepisana.

nad tem, że nie była w stanie oprzeć się naleganiom, rodziców. Z jej miny i zachowania się widziałem aż nadto wyraźnie, że nie oddała serca triumfującemu teraz synowi ministra, pamiętając jednak płomienne jej spojrzenie i słowa, któremi mi w gaju Kryszny ślubowała wieczystą wierność, nie mogłem pojąć, że tak łatwo i prędko uległa, to też wzdychając gorzko powtarzałem sobie, że przysięgom dziewczęcym wierzyć nie należy. Co chwila jednak jawiło mi się jej oblicze, wyrażające rozpacz bezbrzeżną i wówczas znikał gniew, a budziła się serdeczna, głęboka litość. To też nie chciałem powiększać jej smutku wieścią, iż jestem w Kosambi i postanowiłem, że nie dowie się o mnie niczego w życiu, a w ten sposób nabierze przekonania o mej śmierci. To jej, jak sądziłem, dopomoże do pogodzenia się z losem, który, biorąc rzecz zewnętrznie, świetnym nazwać było można.
Złożyło się szczęśliwie, że wierny, stary sługa nader szybko i korzystnie sprzedał i wymienił towary, tak że w kilka dni mogłem wraz z karawaną wyjechać z Kosambi.
Minąwszy bramę zachodnią miasta, obróciłem się, i spojrzałem po raz ostatni na miejsce, wśród murów którego byłem tak szczęśliwy i tak nieszczęsny zarazem. Przybywając tu niedawno, pochłonięty byłem do tego stopnia gorączką tęsknoty, że nie zwracałem uwagi na nic wokoło. Teraz też dopiero spostrzegłem, iż nie tylko blanki bramy, ale cały górny brzeg muru po obu jej stronach przybrany był nabitemi okrutnie na dzidy głowami.
Nie ulegało wątpliwości, były to głowy pościnanych towarzyszy Angulimali.
Po raz pierwszy od chwili zobaczenia Vasitthi, doznałem innego poza smutkiem uczucia i zadrżałem,