Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/84

Ta strona została przepisana.
XIV.
MAŁŻONEK.

Pewnego ranka znajdowałem się właśnie w parku, zajęty naradą z głównym ogrodnikiem, jakieby tam zaprowadzić zmiany i ulepszenia, gdy nagle spostrzegłem, że przybył mój ojciec na starym swym ośle. Pospieszyłem pomóc mu w zsiadaniu i chciałem go zaprowadzić do ogrodu kwiatowego, sądziłem bowiem, iż chce uradować oczy tym widokiem. Ale odmówił, udał się wraz ze mną do pierwszego z brzegu pokoju, a gdym kazał podać przekąski, odmówił również. Chciał ze mną pomówić swobodnie i bez świadków.
— Drogi synu, — zaczął nader poważnie — żona twa obdarzyła cię dwiema córkami i nie wydaje mi się wcale, byś miał od niej spodziewać się syna. Wiadomo zaś, jak nędzną jest śmierć człowieka, któremu syn nie wyprawi należytego pogrzebu. Nie przyganiam ci, mój drogi! — dorzucił pospiesznie, widząc mój niepokój, ja zaś podziękowałem mu z całą należną pokorą i pocałowałem go w rękę, mimo że nie mogłem sobie wyobrazić, jaką w tym wypadku jest wina moja.
— Nie przyganiam ci, — powtórzył — przeciwnie obwiniam samego siebie, gdyż w wyborze żony kierowałem się jeno względami światowemi i dałem się