Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/86

Ta strona została przepisana.

znaki. Ceremonja odbyła się z większą, nierównie od pierwszej, szczegółowością i pietyzmem. Na samo wyuczenie się formułek religijnych i cytat zużyłem dwa tygodnie, a trudno opowiedzieć ile trwogi zaznałem podczas obrzędu w domu teścia mego. Drżałem, iż powiem wiersz niewłaściwy albo uczynię gest, który mu nie odpowiada wedle przepisów rytuału, bo ojciec mój nie byłby mi tego nigdy w życiu przebaczył. Tak mi się pomieszało w głowie, że zapomniałem o rzeczy najważniejszej, miast chwycić narzeczoną za kciuk, dotknąłem jej czterech pozostałych palców, jakbym pragnął samych jeno córek. Szczęściem, miała tyle przytomności, że mi wsunęła w dłoń swój nieszczęsny wielki palec.
Pot mi spływał z ciała, kiedym wreszcie doprowadził do zaprzęgania wołów, celem udania się do domu. Oblubienica wtykała w uprząż gałązki drzewa owocowego, ja zaś mamrotałem odnośny wiersz, przekonany, że najgorsze rzeczy minęły. Ale myliłem się, niebezpieczeństwa czyhały bowiem na każdym kroku.
Dostaliśmy się do mego pałacu bez przypadku, jakich tysiące zagrażają korowodowi weselnemu, a pod bramą oblubienicę wysadziły z wozu trzy żony braminów nienagannej konduity, mające samych jeno synów, i żyjących dotąd mężów. Nagle... o zgrozo..., oblubienica, wchodząc do domu, omal że nie dotknęła stopą progu. Nie wiem do dziś, skąd mi się wzięło owo silne postanowienie, ale porwałem ją na ręce i w ten sposób przeszkodziłem fatalnemu przekroczeniu ceremonjału. Była to rzecz i tak niezwykła i niejeden, tłumaczył ją sobie dziwnie, tem więcej, że oszołomiony tem co się stało, sam przekroczyłem próg nie prawą, lecz lewą stopą. Szczęściem, goście i ojciec byli tak