Wyprawiałem więc teraz karawany pod wodzą wypróbowanych sług, sam zaś pozostawałem zazwyczaj w domu.
W toku owych szczegółowych zleceń i rozmowy z starym sługą, posłyszałem niezwykle głośne i zajadłe krzyki mych żon w podwórzu. Gadatliwość ich doprowadziła mnie do złości i przeszkodziła w zajęciu, przeto wstałem, wyjrzałem oknem, a nie dostrzegłszy nikogo, wyszedłem na podwórze.
Obie kobiety stały u bramy, ale nie kłóciły się z sobą, przeciwnie, po raz może pierwszy w najzupełniejszej harmonji rzuciły się wspólnie na nieszczęsnego ascetę wędrownego, stojącego u wnijścia, który z obojętnością zupełną i pokorą stał pod nawałnicą klątw i złorzeczeń. Nie dowiedziałem się nigdy istotnej przyczyny wybuchu, mniemam jednak, że sam widok zdrajcy świętej sprawy rozmnażania ludzkości pobudził instynkt macierzyński kobiet i, zwęszywszy wroga swej płci, rzuciły się nań niby dwa ichneumony na jednego kobrę.
— Łysy klecha! Łysy klecha! — wrzeszczały. — Bezwstydny żebrak! Stoi z pochylonym grzbietem jak uosobienie nabożności i kontemplacji, a tymczasem łajdak węszy, z której strony dolata zapach gotującej się strawy. Rusza nozdrzami, niby wyprzężony osieł nad śmietnikiem! Łysy klecha! Łysy klecha!
Wędrowny asceta był to mężczyzna nadzwyczajnego wzrostu. Żółty płaszcz barwy kwiatu kanikary, podobny do twego płaszcza, o czcigodny, spadał mu w malowniczych fałdach z ramienia lewego, prawe zostawiając obnażonem, i mimowoli przystanąłem, podziwiając potężny splot muskułów, przystojny raczej wojownikowi niż mężowi świątobliwemu. Rysująca
Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/91
Ta strona została przepisana.