Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/93

Ta strona została przepisana.

— Jakżebym, o gospodarzu, mógł gniewać się za błahą połajankę, gdy wdzięcznym być mi jeno przystoi za dużo gorsze traktowanie. Niedawno wybrałem się o świcie, w płaszczu, dzierżąc miseczkę jałmużniczą w ulice tego miasta. A był to czas, kiedy djabeł Mara podjudził przeciw braciom mego zakonu nie tylko gospodarzy, ale nawet braminów. Zewsząd rozlegał się krzyk: — Precz z świątobliwymi ascetami, klnijcie ich, bijcie, wypędzajcie, szczujcie psami! — Idąc ulicami, byłem wystawiony na prześladowanie, rzucano we mnie kamieniami, skorupami naczyń, obito kijem, posiniaczono me ręce. Gdym wrócił do mistrza mego ranny, okryty krwią, w podartym płaszczu, rzekł mi: — Cierp, asceto, znoś wszystko spokojnie i pokornie, albowiem z łaski bożej pokutujesz już w tem życiu za winy, którebyś okupić musiał męką w życiu przyszłem.
Na dźwięk głosu ascety, doznałem dziwnego wrażenia, zadrżałem, a zimny dreszcz przeniknął mnie od stóp do głowy. Każde jego słowo wydawało mi się mieczem, zanurzającym się w mem ciele, albowiem. .. o czcigodny. . . był to głos Angulimali, rozbójnika. . . Tak, nie ulegało wątpliwości, przede mną stał ów potwór krwiożerczy. Poznałem go, śledząc rysy jego spojrzeniem, poznałem go, mimo że przedtem broda zakrywała całą niemal twarz, teraz zaś był ogolony zupełnie. Nie mogłem nie poznać owych oczu łyskających ongiś złośliwie z pod nastroszonych, zrośniętych brwi, mimo że spozierały teraz niemal życzliwie, dzięki obłudzie i sztuce udawania. Tak samo żylaste palce, obejmujące teraz żebraczą miseczkę, były to te same szpony, które w śmiertelnym uścisku zawarły się ongiś na gardle mojem.
— Jakżebym, o gospodarzu — dodał na zakończenie pielgrzym — jakżebym mógł gniewać się z po-