trując się przenikliwie w swoje oczy, przybierał surowy wyraz twarzy, upokarzał siebie niejako i karcił niewiadomo za jakie winy; „zdawało mu się“, że[1] tam, do tej idealnej przestrzeni poza lustrem, przeniosło się jego „lepsze ja“, godniejsze skomunikowania się ze światem nadprzyrodzonym, jeżeli taki świat istnieje. Równocześnie, gdy sobie przypominał siebie, jako istniejącego także przed lustrem, na krześle, odczuwał swe ciało jakby coś obcego, jakby trupa, i wyobraziwszy sobie, że nie istnieje, czuł się własnym swoim duchem i w fantazyi puszczał się na dalekie wycieczki po szlaku, idącym w złudną głąb lustra. Jeżeli w matematyce są liczby urojone — żądał — dlaczegoby nie miały istnieć duchy? Oczekiwał, że ona pokaże się tam, w półkolistej tafli, biorąc przez to na siebie materyalną formę niby-odbicia.
Kiedy tak raz pogrążył się w ten jeden stan, oddalając od siebie wszystkie inne myśli, zdarzyło mu się, że zasnął. Powinien był właściwie uznać to za dobry prognostyk, za oznakę zdolności do tego zupełnego rozpraszania myśli, które równa się monotonii i z początku nie może obejść się bez fizyologicznego objawu zaśnięcia. Atoli Strumieński zawstydził się przed samym sobą, że jego duch tak mało panuje nad ciałem, i zamiast wytrwać w tych eksperymentach, robionych według własnej intuicyi, zamówił sobie książki traktujące o wywoływaniu duchów. Tymczasem stan jego już się przełamał. Niewiara w duchy odżyła, a umocniła ją sama myśl, że od właściwego celu będzie się musiał najpierw odgrodzić jakąś nauką, jakiemiś czarnoksięzkiemi studyami. Gdy książki nadeszły, stało się to, co przewidywał: nie mógł się niemi zająć gruntownie, nudziły go, bo chociaż jego umysł po śmierci żony, obracając
- ↑ Dlaczego ujmuję to w cudzysłów? W poezyach i powieściach roi się od tego rodzaju zwrotów: było mi tak, jakby... (np. to jezioro było moją duszą), zdawało mu się, że... (np. jest królem asyryjskim... lub: że w piersi jego rozszalał się cyklon), mniemał, że... (i tu coś czego nigdy nie mógł naprawdę mniemać), ogarnęła go dziwna (?) tęsknota, itp. przesady, które autorowie i ich recenzenci biorą na seryo. W sonetach np. jest to już nałogiem, że po jakimś opisie przyrody w pierwszych strofach przychodzi zwykle na końcu porównanie stanu duchowego z jakimś szczegółem zewnętrznym, zaintonowane przez „zdawało mi się, że...u lub „było mi tak, jakby...“ Stąd sonet stał się nie najtrudniejszą, ale najłatwiejszą i najbanalniejszą formą poezyi — choć zarazem najwygodniejszą, bo oznaczona ilość wierszy uwalnia autora od myślenia na dalsze mety. Także w powieściach panuje wciąż ta sama kłamliwa a tania przesada: autorowie zwykle zgadzają się ze swymi bohaterami, wprawdzie może nie w ich czynach i myślach, ale w sposobach widzenia, pojmowania, myślenia, — podpowiadają im. Nie idzie mi tu o kilka frazesów jak: „zdawało mu się, że“..., to tylko przykładzik, zewnętrzna poznaka, ale świadcząca, o tem, że autor komponując dzieło, nie uwzględnił wcale sposobu rodzenia się myśli i wypadków. Kiedy indziej może przytoczę cały repertuar takich frazesów, aby wykazać, że tu się ma do czynienia z niedbalstwem, zamienionem w system, którego się jeden pisarz uczy od drugiego, a który stosownie do rangi autora nazywa się rutyną, wyrobieniem lub mistrzowstwem.
Nie chciałbym jednak krępować fantazyi poetyckiej, zakazując jej posługiwania się podrzędnymi środkami pomocniczymi; czyli mówiąc obrazowo: nie chciałbym niszczyć zwykłych dróg i mostów i zmuszać jejdo latania tylko na skrzydłach. Owszem sądzę, że autor do pewnego stopnia musi podpowiadać swoim osobom (i ja to robię), wyposażać je swoimi pomysłami, bo ścisłość, sięgająca do takich szczegółów, jak np. w tym wypadku sposób myślenia i odczuwania, przechodzi może siły ludzkie. Ale sądzę, że prawdziwa fantazya nie wyklucza ścisłości, owszem zawiera ją w sobie, prawdziwa fantazya polega na tem, że po pierwsze odbija w sobie rzeczywistość jak najszerzej a bez fałszu, jest czystem lustrem, po drugie: że buduje swoje wieżyczki z materyału tak poznanej rzeczywistości.
Dlatego-to ja ujmuję w cudzysłów taki frazes jak: zdawało mu się, że... Jest to sobie właściwie tylko mały, niewinny proteścik literacki. Chcę przez cudzysłów zaznaczyć, że w odczuwaniu takich stanów zawarta jest pewna umyślność i szacherka, chcę podkreślić, że ja nie wierzę memu bohaterowi na słowo, iż on to a to odczuwa, widzi, czy myśli. Podobnie na wielu innych miejscach. Np. str. 88: „mianował Angelikę boginią tej przyrody, „mniemał“, że ją wszędzie widzi i słyszy“. Dlatego też piszę np. (str. 69): „Wśród egzaltacyi przyszli sobie do przekonania, że miłość jest kryptogramem świata“ lub (str. 139): „Namyśliwszy się, przyszedł sobie do przekonania, że to właściwie on temu wszystkiemu winien“. Proszę wyrzucić to słówko „sobie“ w obu przykładach, a różnica będzie widoczna, bo wtedy będzie się zdawało, że akt przekonania był czemś stanowczem, koniecznem, wypływającem z sytuacyi, podczas gdy ja wyrazu „przekonanie“ używam tylko sposobem przybliżenia, a poprawkę biorę przez dodanie słówka „sobie“. Charakterystycznem jest, że niemal wszyscy, co czytali „Pałubę“, słówko to w manuskrypcie podkreślali, przekreślali, lub pisali nad niem pytajnik — tak dalece ka-żdy z czytających przyzwyczajony już był natrafiać na pewne szablony powieściowe, w których się formułuje zdarzenia. Wyłamać się z tych szablonów zupełnie, jest naturalnie rzeczą bardzo trudną, i ja też raczej zaznaczam u siebie to wyłamywanie się, jak, żebym go naprawdę dokonał. Bo i w „Pałubie“ jest dużo niewytrzebionych jeszcze ustępów poetycznych, które się uratowały z pierwszego manuskryptu np. opis obrazu w rozdziale „Gwiazda podziemia“, opis urągający rzeczywistości. A jednak wielu osobom będzie się on najbardziej podobał z całej „Pałuby“, znajdą się nawet tacy, co powiedzą (nawet mimo tej uwagi!), że tam się przebija rzeczywisty talent, który niestety autor sam sobie zepsuł, bawiąc się w jakieś doktryny.