wnowagi swego ducha, a do zupełnego otrzeźwienia go przyczyniła się powódź, która z wiosną, nawiedziła okolicę. Nawiasem: niektórzy zabobonni chłopi przypisywali powódź wpływowi nieboszczki żony Strumieńskiego, którą uważali za płanetnicę. Ta klęska żywiołowa wymagała natychmiastowej energii i czynności. Strumieński jakby rad, że mu się nadarza sposobność rozwinięcia swych młodych sił żywotnych, był niestrudzonym w niesieniu pomocy i w ofiarności. Jakkolwiek nędza powodzian rozczulała go tylko teoretycznie, wmawiał jednak w siebie: cóż znaczy mój ból wobec tej strasznej nędzy ludzkiej? Ten wyuczony frazes przypomniał mu się w sam czas. Podczas akcyi ratunkowej zetknął się znowu z ludźmi, którzy mu podczas choroby okazali uprzejmość i miłość i — jak sobie mówił — uratowali jego wiarę w ludzi. To wszystko przyczyniało się do rekonwalescencyi duchowej. Był teraz podobny do człowieka, który chciał się utopić, lecz dotknąwszy nogą dna, zmienił swój zamiar i wyrzucając ramiona w górę i w dół całą siłą, robi kręgi w wodzie, aby się wydobyć na jej powierzchnię.
A dobry geniusz Strumieńskiego nie pozwolił mu zdawać sobie z tego sprawy zbyt jasno, lecz kazał mu zagłuszać szepty dawnych myśli wynajdywaniem corazto innych potrzebnych czynności zewnętrznych. Wobec owych głosów zresztą był Strumieński posępnym, gniewnym, ze zmarszczonem czołem — i ignorował je. Tylko raz musiał uchylić głowy przed majestatem swego minionego cierpienia: gdy jadąc promem po zalanym obszarze wioski, ujrzał unoszącą się na falach próżną kołyskę.